15 dni wędrówki dla dzieci chorych na raka

0
Paweł Herda; fot. W. Piróg
Reklama

Paweł Herda jako nastolatek spędził dwa lata na Oddziale Onkologii, Hematologii i Chemioterapii Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach. Miał złośliwego guza mózgu – medulloblastomę. Przeszedł długą drogę, aby wygrać walkę z chorobą. Nie zapomniał tej trudnej wędrówki i znowu wyruszył. Tym razem, aby pomagać. Przeszedł 500 km z Ustronia do miejscowości Wołosate w Bieszczadach, aby uzbierać pieniądze na profesjonalne pulsoksymetry (urządzenia do pomiaru saturacji krwi) dla oddziału, na którym sam kiedyś się leczył. Dzięki akcji „Paweł dla Iskierki” udało się zebrać ponad 25 tysięcy zł.

– Minął miesiąc (rozmowa odbyła się w sierpniu br. przyp. red.), odkąd wróciłeś z samotnej wędrówki w górach. Jak się teraz czujesz?
– Cały czas nią żyję. Pozytywne emocje oraz wszystko, co się wydarzyło wokół tego projektu dalej noszę w sobie.
– Dlaczego postanowiłeś wyruszyć w taką podróż?
– Zawsze chciałem przejść Główny Szlak Beskidzki (Ustroń – Wołosate). Lubię chodzić po górach i lubię wyzwania. Pomysł, aby połączyć wędrówkę ze zbiórką pieniędzy dla oddziału GCZD narodził się około dwa miesiące przed wyjściem w góry. Pomyślałem sobie, że to jest dobry czas, żeby zrobić coś dobrego. 500 km to już odległość robiąca wrażenie. Trasa nie jest łatwa.  Niełatwe było też poszukanie sponsorów… W akcję włączyła się Fundacja Iskierka.

Paweł na górskim szlaku; fot. archiwum PH

– Dlaczego wybrałeś  Oddział Onkologii, Hematologii i Chemioterapii GCZD?
– Z sentymentu. Kiedyś leczyłem się na tym oddziale. Wiem, co czują te dzieci na co dzień.
– Co czują? Co ty czułeś?
– Na długo zapomniałem, co wtedy czułem, aż do ostatniej wizyty na tym oddziale. Kiedy wręczaliśmy dzieciakom prezenty, kiedy mogłem je wszystkie poznać, to na pewno czułem smutek. Przypomniało mi się, że kiedy byłem na ich miejscu, nie było we mnie życia. Jedyne o czym marzyłem, to żeby wyzdrowieć, żeby wrócić do domu i cieszyć się tak jak inne dzieciaki.
– Ile miałeś lat, kiedy trafiłeś na oddział?
– Miałem 16 lat. Poszedłem do pierwszej klasy technikum. Rok szkolny zaczyna się we wrześniu, a ja pod koniec października już miałem objawy. Zawroty głowy, wymioty oraz bóle głowy. Zawroty głowy były tak mocne, że nie da się tego opisać.

Nie wiem, czy na świecie jest karuzela, która potrafiłaby spowodować takie zawroty głowy jak ten guz, który naciskał na nerwy odpowiedzialne za równowagę.

– Tobie udało się wygrać z chorobą. Czy to znaczy, że już możesz być spokojny o swoje zdrowie?
– Słowo wygrać jest trafne, ponieważ lekarze wycięli mi całego guza. Nie było żadnych nawrotów. Jest całkowita remisja (cofnięcie objawów choroby). Jeszcze przed dwoma laty robiłem kontrole co roku i wszystko było w porządku. Od dwóch lat nie kontroluję się. Po prostu chciałem odpocząć od tego trochę. Tak, uznaję siebie za zdrowego i w pełni sprawnego człowieka.
– Co dała ci ta wyprawa w góry?
– Na pewno poznałem swoje słabości. Miałem też dużo czasu na przemyślenia i na podjęcie pewnych decyzji. Ale przede wszystkim nie spodziewałem się, że tylu dobrych ludzi spotkam na szlaku podczas tej wędrówki. Ludzi, którzy zapewniali mi nocleg, jedzenie. Ludzi, z którymi rozmawiałem po drodze. Bardzo miło to wspominam.
– Jakie trudności napotkałeś?
– Jeśli chodzi o psychiczne aspekty to wiadomo, że idąc samemu tyle dni i praktycznie z nikim nie rozmawiając, to można sfiksować. Z drugiej jednak strony mogłem odpocząć od problemów życia codziennego, wyciszyć się. Jeśli chodzi o fizyczne trudności, to większość z nich przewidziałem i byłem na nie przygotowany. Nie zdarzyło się nic, co by mnie zaskoczyło i z czym bym sobie nie poradził.
– Jakie to były problemy?
– Głównie ból kolan, lewego szczególnie. Podczas schodzenia z góry cały ciężar ciała jest kierowany na kolana, co mocno obciąża rzepki oraz stawy kolanowe. Ponadto zaczęło się coś dziać z achillesami. To był bodajże ósmy dzień wędrówki i w tym momencie dosyć mocno zastanawiałem się czy dam radę wyjść kolejnego dnia. Nie dałem rady. Zrobiłem sobie dzień pauzy. Rozmasowywałem mięśnie, smarowałem specyfikami. Dodatkowo mój obecny fizjoterapeuta załatwił mi masaż w tamtych okolicach. Kobieta dojechała do mnie z miejsca oddalonego o ok. 20 km i wieczorem wykonała masaż na ścięgna achillesa. Mogłem iść dalej.
– Jak możesz porównać tę podróż życia z tą „podróżą”, jaką przeszedłeś jako nastolatek w szpitalu?
– Tym razem byłem po drugiej stronie. Tym razem nie czułem się chory, ale wręcz przeciwnie! Czułem, że robię coś bardzo dobrego dla tych, którzy są w sytuacji, w której ja byłem. To dodawało mi sił, żeby iść dalej.

– Jak wyglądał twój pobyt na oddziale GCZD po wyprawie?
– Najpierw odbyło się spotkanie w „Sali z Sercem”. Były media. Mógł tam przyjść każdy. Spodziewałem się troszkę większej frekwencji, ale i tak jestem zadowolony. Opowiedziałem o swojej wędrówce, o swoich o odczuciach na temat tego, co zrobiłem. Potem przeszliśmy na oddział, gdzie poznałem małych pacjentów. Spotkaliśmy się na świetlicy, pokazałem im jak wyglądał mój bagaż. Każdy mógł rozpakować i zobaczyć mój plecak. Robiliśmy też słoiki marzeń. Polegało to na tym, że każdy z nas miał karteczkę, na której mógł napisać swoje marzenie. Wkładał potem ją do słoika, żeby za kilka lat otworzyć sobie ten słoik i sprawdzić czy to marzenie się zrealizowało. Uważam, że to był wspaniały pomysł Fundacji Iskierka. Oczywiście ja taki słoik też miałem.

Reklama

mali pacjenci pisali, że chcieliby wyzdrowieć… Takie są marzenia niektórych dzieci w wieku do 10 lat. To jest przykre, ale prawdziwe.

– Jakie jest twoje marzenie?
– Żeby mieć zawsze rodzinę w komplecie. I żeby ta rodzina się powiększyła o przynajmniej jednego członka. Chciałbym też żebyśmy mieszkali w domu.
Czy jest szansa, że marzenie o potomstwie się spełni?
– Jesteśmy dobrej myśli, chociaż zdajemy sobie sprawę, że jednym ze skutków ubocznych chemioterapii może być obniżona płodność.
– Masz jeszcze jakieś dolegliwości?
– Oczywiście są powikłania po chorobie, które zostają do końca życia. Słabsza odporność oraz ogólne wyniszczenie organizmu. Jak już wspomniałem, ludzie po chemioterapii mogą mieć problemy z doczekaniem się potomstwa. A przecież można temu zapobiec i warto o tym pamiętać. Rozmawiałem z onkologiem o tym i powiedział mi, że rzeczywiście jest to problem, o którym wcześniej się nie mówiło.
A wracając do wizyty na oddziale… Oczywiście nie wszystkie dzieci mogły wejść na świetlicę, ponieważ przebywały w izolatce. Każdego pacjenta odwiedziłem w jego sali i przywitałem się z nim. Najbardziej zapamiętałem to, że moja wizyta na oddziale dodała rodzicom dzieci, które mają tego samego guza, którego ja miałem, nadziei i wiary. Rodzice mieli łzy w oczach i dziękowali mi za to, że tam jestem.

Nigdy nie zapomnę tego jak jedna z mam powiedziała mi, że ona teraz wierzy w to, że jej syn może wyzdrowieć, bo widzi osobę, która przechodziła przez to samo, co jej syn w tej chwili.

– A jak twoi rodzice przeżywali twoją chorobę
– Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, bo miałem 16 lat. Byłem niedojrzałym chłopcem, egoistycznie nastawionym do świata, który patrzył tylko na swoje potrzeby. Byłem zbuntowany. Wiem, że na pewno bardzo to przeżywali. Natomiast nigdy nie dawali mi odczuć tego, że nie dają rady. Pamiętam tylko jedną sytuację z tamtego okresu.

Akurat byłem w domu, na przepustce ze szpitala i chciałem coś od taty. Wołałem go, a wiedziałem, że jeszcze nie śpi. Nie odzywał się, więc wszedłem do pokoju i wtedy zobaczyłem, jak klęczał i się modlił. To był dla mnie niespotykany widok.

– Co byś powiedział dzieciom i rodzicom, którzy są teraz w podobnej sytuacji?
– Rodzicom powiedziałbym, żeby nigdy nie pokazywali dziecku, że są słabi. Natomiast dzieciom, że muszą wybiegać myślami w przyszłość i myśleć o tym, gdzie będą za parę lat i co będą wtedy robiły. Niech nigdy nie rezygnują z marzeń, bo to, gdzie teraz są, to na pewno nie jest ostatnie miejsce, w którym będą.

Rozmawiała: Wioleta PIRÓG

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj