Barwna historia tyskich taksówkarzy. Na postoju i w drodze – część 1

0
Wilhelm Plewnia (1911-1975), jeden z pierwszych tyskich taksówkarzy. Na zdjęciu w młodości w warsztacie samochodowym; fot. archiwum rodzinne Ewy Kozłowskiej
Reklama

Bywają sytuacje, gdy nie możemy usiąść za kółkiem. Kiepskie samopoczucie, powrót z imprezy po wypiciu alkoholu czy brak prawa jazdy… Wtedy sięgamy po telefon i zamawiamy kierowcę z wozem do naszej dyspozycji. Zwykle kiedy wsiadam do taksówki, interesuje mnie tylko to, za ile i jak szybko dojadę do celu. Patrzę ukradkiem na licznik, denerwuję się: czemu ten facet za kółkiem nie depnie trochę w gaz, tylko się wlecze i nabija licznik? Być może myślałbym zawsze jak przeciętny pasażer, gdyby nie moje spotkanie z Eugeniuszem Heliosem. Podczas pisania tekstu o rodzinnej kuźni namawiał mnie do opisania historii przewozu osobowego w Tychach. Po krótkim namyśle postanowiłem wykorzystać jego wieloletnie doświadczenie i emocjonalne zaangażowanie w tę profesję.

Autor: Marcin ZARZYNA

Cykl trzech tekstów pt. „Na postoju i w drodze” otrzymał nagrodę główną w ogólnopolskim konkursie dziennikarskim SGL Local Press 2018 w kategorii „Dziennikarstwo specjalistyczne”.

Nim zaproszę do lektury, pragnę uprzedzić, że tekst ten jest niedoskonałym efektem zmagań z  materią ludzką, gdzie przeszkodą jest niepamięć, niechęć do wspominania przeszłości i nieobecność zmarłych. Tylko z tym zastrzeżeniem ośmielam się przekazać państwu rezultat moich wysiłków, którym przyświeca zawsze ta sama idea: ocalić od zapomnienia wycinek historii naszego miasta. A zatem w drogę!

Pionierem był Wilhelm Plewnia

Wilhelm Plewnia; fot. archiwum rodzinne. E. Kozłowskiej

Pierwszym tyskim taksówkarzem był Wilhelm Plewnia (ur. 10.07.1911 w  Tychach; zm. 24.09.1975 w Katowicach), na co dzień przez znajomych nazywany Wilemem. Jeździł samochodem pobieda (numer rejestracyjny ST 5006), który śmiało możemy nazwać pierwszym tyskim wozem do przewozu osób. To ta radziecka marka po uruchomieniu w Polsce seryjnej produkcji przerodzi się w słynną „warszawę”.

Reklama

– Ojciec był fanatykiem motoryzacji – mówi Ewa Kozłowska, córka Wilhelma Plewni. – Już przed wojną miał motocykl. Praktycznie całe życie poświęcił mechanice. Jego pierwszym samochodem był niemiecki wanderer. Nie jestem pewna, ale motocykl, którym jeździł, mógł być tej samej marki. W wojsku też miał do czynienia z samochodami. Niestety nie wiem, gdzie zdobywał wykształcenie w zawodzie szofera.

– Nasza mama zmarła dość wcześnie i kiedy byłyśmy małe, ojciec ożenił się ponownie. Druga żona, Anastazja (z domu Gizdoń) podzielała jego zainteresowania. Była – według słów ojca – pierwszą kobietą w Tychach, która posiadała prawo jazdy – kontynuuje E. Kozłowska.

Przed wojną Wilhelm Plewnia pracował w Browarze Książęcym jako szofer. Rozwoził ciężarówką piwo. – Browar był dobrym pracodawcą, ojciec sobie chwalił tę pracę. Zachowało się parę zdjęć z tego okresu. Jedno z nich przedstawia wycieczkę w góry zorganizowaną dla pracowników – wspomina Ewa Kozłowska.

Racjonalizator pisze do FSO

– Wspomnianą już pobiedę ojciec kupił dzięki korespondencji z fabryką. Znał już to auto wcześniej i napisał do FSO list z  propozycją wprowadzenia różnych usprawnień. Był, jak to się kiedyś nazywało, racjonalizatorem. Dostał list zwrotny z podziękowaniem. Stało się to dobrym pretekstem do wysłania prośby o zgodę na kupno pobiedy na raty – mówi córka Wilhelma Plewni.

Osobie fizycznej trudno było w  ogóle o  kupno auta, gdyż pierwszeństwo zakupu miały wtedy przedsiębiorstwa państwowe. Słowo „prywatny” miało wtedy negatywny wydźwięk. Polityka państwa dążąca do nacjonalizacji wszelkich form przedsiębiorczości wprost uniemożliwiała działalność prywatną za pomocą różnorakich uciążliwych przepisów.

Wilhelm Plewnia na wycieczce z rodziną, w tle jego taksówka marki Pobieda; fot. archiwum rodzinne E. Kozłowskiej

Wilhelm Plewnia po trzech latach porzucił pracę na taksówce i przeszedł do transportu towarowego. Jego brat, Konrad, też jeździł bagażówką, tyle że marki Bedford i w nieco późniejszym okresie.

– Tychy zaczęły się rozbudowywać, potrzebny był transport materiałów. Ojciec zakupił więc ciężarowego stara i stał się on głównym źródłem jego dochodu. Przy czym trzeba zauważyć, że trzon transportu podczas budowy pierwszego osiedla A stanowili nie kierowcy, a wozacy dowożący materiał furmankami z końmi – podkreśla Ewa Kozłowska.

Kariera Wilhelma Plewni, pierwszego tyskiego taksówkarza nie trwała więc długo. Numer 1 „dziedziczyli” po nim: Alojzy Grygier, Piotr UckaMirosław Gondzik.

Zrzeszonego Pan Bóg strzeże, czyli samochód-dorożka

Z początku taksówki nie posiadały zamocowanego na dachu charakterystycznego podświetlanego napisu „taxi”. Pojawił się on w latach 50. Wozy do przewozu osób odróżniały się wyłącznie oznakowaniem z taśmy o wzorze szachownicy przyklejonej wokół karoserii. Z czasem na drzwiach pojawił się numer taksówki namalowany kontrastującą farbą. W Tychach w 1954 r. pojawiły się przykręcane na stałe pałąki z podświetlonym napisem.

Od 1 czerwca 1927 r. w każdym mieście powiatowym i wydzielonym z powiatu była jedna obowiązkowa dla wszystkich organizacja o nazwie „Zrzeszenie prywatnego handlu i usług”, które skupiało transportowców, wozaków (furmanów) i kupców. Dzisiaj brzmi to dziwnie, ale działalność polegająca na przewozie osób była początkowo rejestrowana jako samochód- -dorożka.

Pierwsza siedziba tyskiego Zrzeszenia Transportu Osobowego mieściła się w nieistniejącym już budynku przy ulicy Starokościelnej 57, w hotelu „Pod Dębem” (róg ul. Starokościelnej i alei Bielskiej). Zbudowany przez rodzinę Rawnerów budynek mieścił także siedzibę tyskiego PZU. Później biuro przeniesiono na ul. Czereśniową 5/13 do bloku mieszkalnego. Następnie zrzeszenie na krótko przeniosło się do pawilonu „Tyszanka” (ciąg sklepów za małym „Tesco” przy ul. Edukacji), by wreszcie wylądować na ul. Wieniawskiego, w wykupionym lokalu. Ostatecznie lokal sprzedano i wynajmowano pomieszczenie w budynku przy ul. Budowlanych (budynek dzisiejszego MZBM-u). Pierwszym kierownikiem biura był Adam Brzęk, po nim kolejno Józef KucharHalina Sojka.

Tyskie zrzeszenie podlegało Wojewódzkiemu Zrzeszeniu Handlu i Usług (14 biur terenowych). Było trzecim w województwie, po katowickim i  rybnickim. W szczytowym okresie należało do niego 1500 kierowców. Ich sprawami zajmowało się 14 biur terenowych. Administracyjnie tyskiemu zrzeszeniu podlegały nawet tak odległe od Tychów gminy, jak Czechowice–Dziedzice, Pawłowice czy Brzeszcze, a także Pszczyna, Mikołów, Łaziska, Orzesze i gminy wówczas podlegające administracyjnie Tychom (np. Bieruń Stary).

W 1983 r. nastąpił podział na dwie organizacje: Zrzeszenie Handlowców i Kupców oraz Zrzeszenie Prywatnego Transportu, do którego obowiązkowo należeli taksówkarze. Przynależność do organizacji była obowiązkowa do 31 grudnia 1988 r. Później zrzeszał się ten, kto chciał. Przynależność czasem pomagała w kwestiach prawnych lub związanych z zaopatrzeniem w trudno dostępne materiały: opony, akumulatory lub paliwo w okresie reglamentacji (kryzys gospodarczy lat 80.). Co najważniejsze przyznawano tzw. asygnaty umożliwiające kupno nowego wozu, co kiedyś nie było tak proste jak dziś.

W części zaopatrywano się w Tychach przy ul. Bukowej (sklep Polmozbytu). – W latach 60. w Mikołowie warsztat otworzył pan Adamus. Tam się jechało i on wszystko gwarantował. Miał kontakty z producentami. Ponieważ trudno było o części, to wszyscy taksówkarze korzystali z jego usług. Specjalizował się w autach polskich i japońskich – mówi Eugeniusz Helios, taksówkarz od 48 lat.

Zawsze chciałem jeździć

Eugeniusz Helios i jego pierwszy
wóz – warszawa; fot, archiwum E. Heliosa

– Tu jest moje pierwsze auto – mówi Eugeniusz Helios, pokazując zdjęcie kremowej warszawy. Mija 48 lat odkąd stanął na postoju taksówek.

– W 1969 r. wyszedłem z wojska. Rok później miałem już prawo jazdy drugiej kategorii. Chciałem zostać kierowcą autobusu miejskiego (Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne), ale stwierdzono, że kierowca autobusu musi mieć 24 lata, a ja miałem 21.

Kupiliśmy wówczas nową warszawę i kolega Pawełczyk mnie namawiał: „Przyjdź na postój, masz fajne auto” i tak zacząłem tę przygodę, która trwa do dzisiaj. Zawsze chciałem być kierowcą. W tym celu ukończyłem „samochodówkę” w Tychach przy ul. Nowokościelnej. Praktykę miałem w bazie PTBM przy ul. Budowlanych w miejscu dzisiejszego sklepu E. Leclerc i w WPK na ul. Sadowej.

Jak zaczynałem, to mechanikę pojazdową znałem bardziej teoretycznie niż praktycznie. Ale miałem takiego wspaniałego kolegę, który był pasjonatem aut. Jak miałem jakiś problem, to przyjeżdżał i razem to naprawialiśmy – wspomina Eugeniusz Helios.

Telefonowanie do budki na pl. Bieruta

– Pierwszy kurs po odbiorze zezwolenia w Urzędzie Miasta miałem z postoju, gdzie stoi dziś pawilon Azet. Zawiozłem pasażerkę na ulicę Bukową. Najczęściej jednak stałem na placu Bieruta (dziś plac Baczyńskiego). Nie było wówczas komórek, ale była inna forma kontaktu.

Stał tam taki zadaszony automat i klienci mogli zamawiać taksówkę telefonicznie. Kiedy ktoś dzwonił, świeciła się lampka sygnalizująca połączenie.

Takie telefony były jeszcze na dworcu PKP i pod Azetem. Najczęściej stało się po prostu na postoju i czekało na klienta. Albo ktoś znajomy dzwonił na domowy telefon, jeśli chciał zamówić taksówkę na następny dzień.

– Pierwszy postój był pod Barem Centralnym (zwanym „mordownią”), koło kina „Halka” (róg ulic Sienkiewicza i Kościuszki). Kolejny ważny punkt postojowy zlokalizowany był na dworcu PKP.

Jednak najlepszym miejscem postoju był plac Bieruta. Stał się on najbardziej rozpoznawalnym miejscem postoju taryf. W 1971 r. zbudowano Szpital Wojewódzki i tam w dwa lata po jego uruchomieniu także oznakowano postój dla taksówek. Następna duża zatoka powstała w połowie lat 70. obok domu handlowego Azet (początkowo noszącego nazwę Supersamu). Istnieje tam do dziś.

Eugeniusz Helios z mercedesem na placu Bieruta (dziś pl. Baczyńskiego); fot. archiwum E. Heliosa

Trudno było zostać taksówkarzem

Przez długi okres przystąpienie do zawodu taksówkarza nie było proste. Zezwolenia wydawał Wydział Komunikacji Urzędu Miejskiego, natomiast kryteria ustalało zrzeszenie. Mogło ono zablokować kandydaturę, a kierownik wydziału przy wydawaniu zezwolenia brał to pod uwagę. Jeśli taksówek było za dużo, kryteria zaostrzano bądź odwrotnie – luzowano.

Żeby je uzyskać, trzeba było przejść przez skomplikowaną procedurę, która przewidywała uzyskanie pozytywnej oceny z egzaminu z topografii, zgodę lekarza medycyny pracy, nienaganną opinię (wywiad środowiskowy). Sprawdzano niekaralność kandydata i uprawnienia – wymagane było prawo jazdy kategorii II zawodowej.

Taksówkarze byli przez długi okres swoistą elitę społeczną, głównie z uwagi na zarobki i trudność uzyskania licencji na przewóz osób.

Przedstawiona procedura uzyskiwania zezwoleń funkcjonowała bez przerwy od 27 listopada 1951 r. do 23 grudnia 1988 r.

Stan rzeczy zmieniła tzw. ustawa Wilczka z 1988 r. (Mieczysław Wilczek – minister przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego), która spowodowała, że praktycznie każdy mógł zostać taksówkarzem. Zniesiono regulacje obowiązujące w przeszłości.

Eugeniusz Helios i jego polonez caro, lata 90; fot. archiwum E. Heliosa

To zrodziło wewnątrzśrodowiskowe niesnaski. Do grona kierowców dołączyło wielu emerytów. Ci, dla których jazda była jedynym źródłem dochodu, poczuli się pokrzywdzeni. „Ja żyję tylko z tego i płacę podatki. A taki ma emeryturę i jeszcze dorabia” – to jedna z uwag wygłoszonych przez „stary numer” na postoju.

Bywało niebezpiecznie

– Czy na przestrzeni lat zauważył pan jakieś zmiany w zachowaniu i mentalności pasażerów? – pytamy Eugeniusza Heliosa.

– W zachowaniu ludzi niewiele się zmieniło przez te wszystkie lata. Zawsze byli grzeczni klienci, ale i tacy, którzy mieli jakieś „ale”. Dlatego zawsze radziłem młodszym stażem kolegom, żeby rozmowę rozpoczynał klient. Bo on wsiada do wozu i my nie wiemy, w jakim jest stanie. Może jest zdenerwowany, może nad czymś się zastanawia, chce sobie coś przemyśleć, ma coś do załatwienia i to go zajmuje. Jak sam nawiąże rozmowę, to w porządku, ale może sobie tego nie życzyć.

Eugeniusz Helios na postoju taxi pod Azetem, zdjęcie współczesne; fot. Marcin Zarzyna

– Zdarzały mi się różne niebezpieczne sytuacje, kiedy trzeba było być trochę psychologiem. Kiedyś w Tychach na ulicy Stoczniowców wsiadło mi trzech wypitych. Było po nocce, niedziela rano, ok. 9.00. Mówią; „Jedź!”. „Ale gdzie?” – pytam. „No jedź”. No to… jadę. Dojeżdżam do alei Bielskiej i…

nagle jeden z tyłu łapie mnie za gardło i przyciska ręką do siedzenia.

A ten co siedzi z przodu, kopie w taksometr. Oswobodziłem się, a oni uciekli. Trzeci ledwo co się wydostał z auta, bo tak był pijany. Byłem oszołomiony tym zdarzeniem i w sumie nic z tym nie zrobiłem.

W kolejnym odcinku: niebezpieczne i niecodzienne kursy, oryginalni klienci oraz niezapomniani taksówkarze i ich wozy.

Autor: Marcin ZARZYNA

Artykuł ukazał się w dwutygodniku „Nowe Info” nr 11 z 29 maja 2018 r.

Cykl trzech tekstów pt. „Na postoju i w drodze” otrzymał nagrodę główną w ogólnopolskim konkursie dziennikarskim SGL Local Press 2018 w kategorii „Dziennikarstwo specjalistyczne”.

Barwna historia tyskich taksówkarzy. Na postoju i w drodze – część 2

Barwna historia tyskich taksówkarzy. Na postoju i w drodze – część 3

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj