Buntownik od urodzenia

0
Józef Kłyk, 2012 r., fot. Renata Botor-Pławecka
Reklama

Rozmowa z Józefem Kłykiem, reżyserem amatorem, twórcą „śląskich westernów”, bojszowianinem z pochodzenia i pszczynianinem z zamieszkania.

WYWIAD, PRZEPROWADZONY W GRUDNIU 2012 ROKU, PO RAZ PIERWSZY UKAZAŁ SIĘ W KSIĄŻCE „STĄD W ŚWIAT. ROZMOWY ZE SŁAWNYMI OSOBAMI Z PSZCZYNY I OKOLIC”.

Renata Botor-Pławecka: – Od około 30 lat mieszka pan w Pszczynie. Ale mam wrażenie, że myślami, duszą jest pan jednak cały czas w Bojszowach.

Józef Kłyk: Bo tam są moje korzenie. Ale jest w moim życiu wiele innych miejsc. Na przykład kończyłem Technikum Budowlane w Tychach, dlatego że gdy miałem iść do liceum, mądrzejsi mówili: „Liczy się fach. Umiesz rysować, zrobisz cechunek, masz pieniądze”. A więc w grę wchodziła tylko budowlanka, architektura itd. Budowlanka też mnie kinem w pewien sposób zaraziła. Nauczyciel fizyki wyświetlał nam filmy. Stałem się więc szybko jego operatorem.

Reklama

– Na fizyce filmy?

– Tłumaczył, jak powstaje film. Wyświetlałem film o zbrodni Hitlera, ale zrobiony przez Ruskich (lepszego materiału o wojnie nie widziałem). Nauczyciel kazał mi puszczać każdej klasie. Oglądałem to chyba z 50 razy.

Gdy w 1967 r. skończyłem szkołę, uciekłem od razu do kina. W Bojszowach zaś kino działało od lat 50., i byłem nim zauroczony już jako bajtel. Watoła, który je założył, był twórcą kina objazdowego na cały powiat pszczyński. Objeżdżaliśmy wtedy ponad 20 miejscowości, aż po Pielgrzymowice.

– Wątek pszczyński z tamtego okresu to kino „Wenus”. Do tego pan zmierza?

– Właśnie. Bo bojszowskie kino objazdowe podlegało wtedy kinu „Wenus” Pszczyna. Przyjąłem się do pracy w kwietniu, a za dwa miesiące był okres urlopowy, więc mnie oddelegowano do Pszczyny jako pomocnika kinooperatora.

– Kino „Wenus” było zawsze w tym samym miejscu, prawda?

– Tak, w dawnej bożnicy żydowskiej. Pamiętam jeszcze kino stare – z małym ekranem. W 1967 r. powstała panorama, więc musieli usunąć wszystkie przepiękne żyrandole (szklane secesyjne kwiaty ułożone w kilka lamp), by odsłonić duży ekran. Zmieniony został balkon. O bilety do kina ludzie się wtedy bili. Gdy o 14.00 otwierano kasy, kolejka ciągnęła się w dwie strony aż do rynku. Jedynie bez przymusu nikt się nie wybrał na Dni Filmu Radzieckiego. Rano frekwencję jednak robiły szkoły, a po południu zakłady pracy (Elwo np. musiało iść na wszystkie ruskie filmy). Dwa lata pracowałem bez urlopu – świątki, piątki i niedziele, bo kino szło na okrągło.

– Co dokładnie pan w kinie robił?

– Wyświetlałem filmy, ale nie było to wcale takie proste. Trzeba było zmieniać taśmy (półtoragodzinny film to pięć taśm), tak aby nie było przerw w trakcie projekcji. Do tego mieliśmy często zaniki prądu – na szczęście w kinie „Wenus” działały akumulatory, które oświetlały salę, by ludzie bezpiecznie mogli ją opuścić. Mało kto też wie, że pracowaliśmy w szkodliwych warunkach, więc dostawaliśmy jak hutnicy mleko, cukier i różne dodatki.

– Co to za szkodliwe warunki?

– Światło na ekranie było wynikiem pracy elektrod, które się paliły jak spawarka. Trzeba było je wymieniać, zanim się spalą (dym z tego szedł).

– Sam pan to obsługiwał?

– Był czas, że sam, bo starzy operatorzy się wykruszyli. Wie pani gdzie było pierwsze kino w Pszczynie? Tam, gdzie dziś klub „Trzynastka”. Lichtspiele, czyli świecące obrazy. Najstarszy operator z Pszczyny, Rozmus, z którym jeszcze miałem styczność, tam właśnie pracował. Opowiadał, jakie oni mieli kłopoty – z palną taśmą.

– Palną?

– Paliła się z prędkością 6 km na sekundę. Gdy się film zerwał, trzeba było uciekać. W kabinie była beczka z wodą. Taśmę należało wyrwać z projektora i wciepać do wody. Na szczęście w kinie „Wenus” palnych taśm już nie było.

– W kinie „Wenus” pracował pan do 1970.

– Bo mnie do wojska wzięli. Dwa lata stracone, a może i nie, bo byłem akurat w Łodzi, czyli centrum filmowym „Hollyłodź”. Angażowano nas tam do filmu. Zresztą i w wojsku wyświetlałem już filmy, malowałem obrazy i – tego niestety żałuję – duże napisy o PRL-u. Byłem w jednostce saperskiej – jako jeden z jedenastu chłopaków z Pszczyny, których tam wrąbano (najgorsza służba – jak to dla Ślązaków).

Jeden pułkownik mnie spytał, czy mam pojęcie o saperstwie. Odpowiedziałem, że tata robi w zakładach wybuchowych w Bieruniu i sporo rzeczy mi stamtąd przyniósł. Dzięki temu mogę w filmach, które kręcę, robić porządne efekty. On na to, że nie mają drutu. Ja: że całe Bojszowy na takich drutach suszą pranie, bo wszyscy z fabryki przynoszą. Wypisał mi urlop, żebym mu bele tego drutu przywiózł. Dzięki temu zostałem potem pisarzem w sztabie.

– A na czym polegało to angażowanie żołnierzy do filmu?

– Kręcili Hubala. Ślązaków wzięli na żołnierzy Wehrmachtu. Poznałem kręcenie filmu od strony zawodowej.

– To się pan mógł czegoś nauczyć.

– Raczej zraziłem się do profesjonalnego filmu. Zbyt dużo ludzi było na planie, różnych konsultantów i innych, którzy i tak niewiele wiedzieli. Pijaństwo było. Pamiętam, wwieźliśmy też kiedyś gorzołę na jednostkę i się chłopcy tak poożerali, że gdy nam w nocy zrobili alarm, połowa była w mundurach polskich, a połowa z Wehrmachtu.

A jeszcze bardziej się zraziłem do zawodowego filmu, gdy kręcono w Pszczynie Magnata i Białą wizytówkę.  Grałem w Promnicach leśniczego, ale się potem nie poznałem, takim szerokim kątem to kręcili. W mundurach brakowało guzików, miały być zdjęcia wieczorne, okazało się, że będą nocne. Barana piekli przez zamkiem tak długo, że się już rozlatywał i drutować go było trzeba. Kamera się zepsuła. Konie marzły, bo to był listopad.

Zresztą nie podobało mi się, jak są w tym filmie książęta pokazani i jak my, Ślązoki.

– To może pan sobie podać rękę z mieszkającym w Monachium księciem pszczyńskim, bo jest podobnego zdania.

– Stary Fürst [Hans Heinrich XI] był dobrym księciem. A wie pani, że jego syn jechał swoim pierwszym autem w 1910 przez Bojszowy? Ludzie szli do kościoła. Książę zauważył mężczyznę, który jest ubrany tak samo jak on. Zatrzymał się. „Kim wy jesteście?” „Jo jest Żołna”. „Jesteście ubrani jak ja, a wiecie, kim jestem?” Mieli te same spodnie z materiału z Bielska, czarną górę garnituru, westę, złoty zegarek, różnili się tylko kapeluszami. „Skąd macie ten zegarek?” „Wasz ojciec mi go doł za 50 lat pracy w lesie”.

– Skąd pan zna tę historię?

– Przecież Żołnę ze Świerczyńca dobrze znałem, żył 101 lat. Opowiadał mi.

– Rozmawialiśmy o Pszczynie, ale widzi pan, już znaleźliśmy się w Bojszowach [śmiech].

– Wracając więc do Pszczyny: czyli kino jest winne, że w tym mieście zostałem.

– Kino albo raczej żona?

– Winne kino, bo musiałem być popołudniami w pracy i nie miałem czasu na zolyty. A zdarzyło się, że moja teściowa była kasjerką w kinie. Jedna z jej córek często tam przychodziła. Można by więc powiedzieć, że chodziła do mnie na zolyty. W szachy my grali, książkę mi kazała przeczytać – Wichrowe wzgórza. Męczyłem się strasznie, bo mnie te irlandzkie klimaty w ogóle nie interesowały, ale przeczytałem. I my się pobrali.

– Żona to pszczynianka.

– Tak. Na podstawie historii jej rodu zrobiłem kilka filmów. Uważam, że aby zrozumieć historię tej ziemi, wystarczy pokazać historię rodziny mojej żony.

W 1937 r. tu była Polska, ale w Pszczynie można się było jeszcze uczyć niemieckiego. Ojciec teściowej zapisał ją do niemieckiej szkoły, a resztę dziecek posłał do polskiej. Był Volksbund, prowadzony przez najstarszego syna księcia pszczyńskiego w zamku. Dziadek godo: „Czy jo wia, tyn hrabia mi się podobo, jo by do niego przystąpił”. I napisał życiorys. Przyjęli go do Volksbundu, a za jakieś parę miesięcy kazali przyjść jego żonie. Babka w kieckach idzie więc wystraszona: „Co łon też nabroił?” A tu jej dają Mutterkreuz – odznaczenie za urodzenie synów do armii Hitlerowi. Bo miała czterech synów i trzy córki. Gdy się dochowało więcej niż trzech synów, Hitler nadawał Mutterkreuz.

Czyli: była Polska, ona dostaje Mutterkreuz (mam go do dziś, nawet był w filmie użyty). Odbiera go wystraszona, bo nie wie, o co chodzi. W tym samym czasie dwóch jej synów jest w polskim wojsku: jeden na Podolu, drugi w Podhalanach. W 1939 wybucha wojna. Wojsko polskie przerzucają na rubieże. Syn, w Podhalanach, jest pod Rybnikiem. Godzina 4.45 pierwsze strzały i kapral Alojz pada zabity. Pierwszego syna urodzonego Hitlerowi – Hitler zabił.

2 września, Pszczyna, koło wieży ciśnień. Strzelanie na wiwat na powitanie Niemców, ale ci – nieświadomi, że to wiwatowanie – dają ognia. Niemcy strzelają do Niemców. Wściekają się potem, zabijają powstańców pod Trzema Dębami. W międzyczasie palą się Siedlice. Handzlik, najmłodszy w rodzinie,  leci w mundurze strażackim gasić. Niemcy go przesiekli. To drugi syn zabity.

Dwaj pozostali bracia to Rudolf i Erich – poszli do… Wehrmachtu. Losy Rudolfa: uciekł pod Rybnik, gdzie schronił się u kolegi. A tam granica szła przez plac: chałpa kolegi była w Polsce, ale do haźla lotało się już do Niemiec. Bo stodoła i haziel były za granicą. Rudolf schował się w stodole, a w nocy uciekł do Frankfurtu, gdzie pracował w fabryce broni. Można powiedzieć, że zrobił pierwsze kule, jedne z tych, które potem zabiły mu braci. Do dziś żyje we Frankfurcie, ma 99 lat.

– Jak się nazywała rodzina żony?

– To Wojciechy pochodzące z Zawadki. O nich mówiłem.

– Z Zawadki w Górze, w gminie Miedźna.

– Ich krewny to Wojciech pochowany koło kościoła w Grzawej – był leśnikiem u Radziwiłłów.

– Wiem, z tej rodziny pochodził też biskup, sufragan wrocławski.

–  Przez to, że teściowa chodziła do niemieckiej szkoły w 1939 r., gdy robili Volkslistę, dali jej numer 1 – Niemiec. Pracowała w Arbaitsamcie, rozdzielała kartki żywnościowe itd. Jej siostry zaś dostały numer 4, czyli „nic nieznaczące” (bo chodziły do polskiej szkoły), dziadek  – „czwórka”, ale jego żonie dali „trójka”, żeby synowie szli do Wehrmachtu (chłopcy też dostali „trójki”). Gdy w 1945 Rusy się zbliżały, „jedynki” musiały się ewakuować. Mama była zmuszona pakować całą rodzinę, choć nie była „jedynką” i uciekać do Austrii.

Ten, który zginął w 1939 (od pierwszej kuli), Alojz, miał żonę i urodziło mu się dziecko – Rutka. Gdy uciekali do Austrii, Rutka miała pięć lat. Z Austrii mieli wracać, już byli w pociągu, ale mama Rutki dostała skrętu kiszek. Źle ją w Austrii zoperowali, umarła, leży w Linzu. Do Polski wróciła ino ta sierotka. W 1960 wyjechała z ciotką do Niemiec, do Rudolfa. Po pięciu latach otrzymała obywatelstwo, poleciała do Ameryki. Wyszła za mąż za Amerykanina, który myślał, że ma za żonę Niemkę, nie wiedząc, że Niemcy jej zabili ojca. I do dziś żyją. Rutka wczoraj dzwoniła.

– Chce mi pan powiedzieć, jak bardzo są poplątane losy Ślązaków.

– No proszę popatrzeć, to historia tylko jednej rodziny! Na tej podstawie, dołączając jeszcze historię jednej bojszowskiej rodziny, zrobiłem film Czterech synów ojciec miał. Pokazałem rodzinę Niesytów powiązaną z Otrębami wywodzącymi się z Woli, którzy byli mocno propolscy i strasznie przez to cierpieli…

– W Auschwitz.

– Tak. A Niesyto z Bojszów miał przezwisko Zefel Zorymba, do Wehrmachtu nie poszedł i mojego ojca werbował, by też tak zrobił. Gdy mój ojciec przyjechał na urlop w mundurze Wehrmachtu, zatrzymała go banda: „Słuchaj August, do jutra masz czas i albo ściepujesz mundur i się przyłączasz, albo cie…” Tata na drugi dzień już wyjeżdżał na front. A myślał: „Jak się do nich przyłączę, to jak skończymy?”. W obozie. Zefel Zorymba uciekł z obozu, ale za to trafiła tam cała rodzina. Ukrywał się, ale i tak go złapali. W celi śmierci bloku 11 jest jego wpis, wyryty na ścianie. Powieszony został w podobozie w Czechach.

– Skąd pan to wie?

– Od ludzi.

– A czyta pan też opracowania?

– Czytam tylko to, co napisze Alojz Lysko, bo on zbiera wspomnienia od ludzi. Czterech synów ojciec miał zaczerpnąłem z jego książki To byli nasi ojcowie, o Wehrmachcie. Opracowania naukowe są trudne i mogą być pocyganione. Wolę się dowiedzieć od ludzi żyjących.

– Ale ci też mogą czasem ubarwiać, nawet fantazjować…

– Wiem. Ale wolę wziąć to, co godoł ujek, ojciec, sąsiad niż to, co ktoś napisał, powołując się na jakieś tam źródła. Przecież komuna strasznie zniekształcała historię. Wolę korzystać z tego, co ludzie przekazali. Razem z Alkiem chodziliśmy do starych ludzi, by zdążyć spisać ich wspomnienia.

Inna sytuacja: dwóch idzie na wojnę, jeden żonaty, drugi nie, jeden z Bierunia, drugi z Bojszów. Pod Lwowem są jako żołnierze Wehrmachtu. Pod koszarami godają se po śląsku. Podchodzi kobieta z dzieckiem: „Panowie, wy jesteście Polakami? I w mundurach niemieckich?” „My nie Poloki, ino Ślązoki. A kaj wy mocie chopa?” „Ruscy mi zabrali. Nie mamy co jeść, dziecko głodne”. Dali jej chleb. Na drugi dzień znów przyszła. Zostawili jej worek chleba i pojechali dalej. Pod Stalingradem jeden pada, kolega odrywa mu nieśmiertelnik, bo myśli, że nie żyje. Gdy przyjeżdża na urlop, żonie zmarłego daje nieśmiertelnik i pismo od kapitana, że mąż poległ. Tego żyjącego przerzucają na Amerykanów. Z niewoli dostał się do polskiego wojska Andersa do Włoch. Ale gdy wraca do Polski, już ubecy na niego czekają. Ucieka. Żeni się z tamtą wdową po koledze. W 1946 rodzi im się dziecko. W 1948 wraca jeszcze część chłopów z niewoli niemieckiej. A wśród nich ten uznany za zabitego mąż. Bo uratowała go piersiówka – kulka wpadła do środka. Odjeżdża, bo nie chce wchodzić w drogę nowej rodzinie. Jedzie ku Pszczynie, gdzie w Domu Kultury jest miejsce przerzutu repatriantów. Wśród nich spotyka kobietę ze Wschodu – tę z dzieckiem, co jej chleb dawał. Ma więc rodzinę. Bierze ją na bryczkę.

– Autentyczne?

– Tak. Ja bym czegoś takiego nawet nie umiał wymyślić. Życie to napisało.

– Wspomniał pan o rodzinie, która za polskość trafiła do Auschwitz, strasznie cierpiała. A inni podpisywali Volkslistę, szli do niemieckiego wojska.

– To nie do końca tak. Mój ojciec niczego nie podpisał, a do wojska i tak go wzięli, bo po dziadku był „trójką”. Niemcy im to narzucili, choć się wzbraniał. W Bojszowach było kilka osób bardzo propolskich, cierpieli jako Polacy przez cztery lata, a w 1944 r. i tak do niemieckiego wojska ich wzięli i zginęli jako mięso armatnie. Nie da się powiedzieć, kto robił dobrze, a kto źle.

– To trudne do zrozumienia, szczególnie dla osób spoza Śląska…

– Ani dla ludzi stąd to nie jest łatwe do zrozumienia! Bo ci ludzie, którzy tak cierpieli dla Polski, po wojnie też byli źle traktowani  i wiem, że mieli do Polski żal. Bo komuna przyszła z innym nastawieniem i ich atakowała. A od ludzi słyszeli: „O taką Polskę walczyliście?”

Mój dziadek robił na kopalni „Wieczorek”. Miał samych Rusów do roboty, bo na froncie wschodnim Niemcy brali Rusów do niewoli i kazali im robić w kopalni. Babka przezywała: tyn pieron. Bo mieszkał w Schlafhausie, czyli domu noclegowym cały tydzień, w sobota przyjeżdżał po żarcie, w niedziela dziecko zrobił i nazod. Miała 11 dzieci, a chłopa nigdy nie było. Ale… u innych bywało jeszcze gorzyj.  Pięć lot w chałpie chłopa nie było, a troje dzieci mu się urodziło. Kto to robił? No sąsiady.

Z dziadkiem było tak, że nawiózł z chałpy smalcu, chleba, a potym Rusów futrował. Byli przez to bardziej wydajni, więcej fedrowali. Miał najlepsze wyniki na swoim odcinku, Niemcy go chwalili. W 1945 wlazły Rusy, dziadka pod mur i raztrilać hazjaja, bo Niemiec. Do tego dziadek prowadził Kriegerverein, wojsko z I wojny, rezerwę, którą uczył strzelać; miał u siebie karabiny, tarcze, musiał pisać raporty do Raistagu. W jednym czasie przez miesiąc był w jednej kompanii z Hitlerem. Potem ich przenieśli. No i jak Rusy przyszli, dziadka pod ten mur. Ale przyjechał jakiś na koniu, wyższy rangą, i dziadek do niego po rusku, bo przez trzy lata się nauczył. Nic mu nie zrobili.

A potem u nos w chałpie był nawet ruski sztab. Bo my mieli jedna z najładniejszych chałp – dziadek w 1927 wymurował i strasznie się nią chwalił. W efekcie mu ją raz Niemcy, raz Rusy na sztab brali. A że z kafelków na parada zrobił sobie takie białe krzyżyki, na dodatek wszyscy myśleli, że to szpital i w 1939 rannych na plac nam zwozili.

– Może być zarzut (jeśli chodzi np. o Ślązaków w Wehrmachcie): czy nie było tak wygodniej?

– To nie było wygodne. Żyjąc na pograniczu, najgorzej się ludziom określić. Mówimy zawsze tak: ile razy możesz dostać w pysk? Było powstanie, szedł chłop z roboty, zatrzymali go: „Halt! Kim jesteś?” Jak usłyszał „Halt”, to mówi: „Niemiec”. Łup go w pysk, bo to Poloki zatrzymały. Idzie dalej: „Stój! Kim jesteś?” Myśli, „Stój”, to Poloki pytają. Mówi, że jest Polakiem. Łup go po pysku, bo to Niemcy. Za trzecim zatrzymaniem odpowiedział: „Nie pytejcie, ino bijcie”.

To jest to samo. Gdy ja się określę, że jestem Ślązakiem, krzywo patrzy i Niemiec, i Polok. Czyli co? Nie możemy określić, kim jesteśmy? Polska ma mnóstwo nacji. Niemcy też. I nikt nie ma pretensji. Tylko do nas są pretensje. Powiesz „Ślązok”, to krzywo patrzą. Jest haja o język. Skoro jest 50 gwar, nie należy rozumieć, że my coś chcemy zniszczyć, bo powstaje język śląski.

– Śląska gwara jest piękna, ale koniecznie trzeba ją konsekrować na język?

Konieczne jest uporządkowanie pisowni. Poza tym nasza godka jest ulotna, będzie się zmieniać, znikać.

– W domach na wsi się dalej godo.

Potrzeba pisownię uporządkować i śląski uznać językiem.

– Byleby nie przesadzić w drugą stronę (oczywiście przerysowuję teraz): cała literatura po śląsku, nauka w szkole tylko po śląsku…

– Tak godają przeciwnicy, czyli Poloki. Ale jakoś Kaszebe mają język, do tego dostają co roku 15 mln dodatku, by to można było rozwijać. A większy Śląsk może dostałby i 30 mln na rozwijanie języka.

– Rozumiem, rozwijać. Byleby nie przesadzać.

– To jest takie straszenie. Byłem w szkole w Pszczynie. Pokazuję książki pisane po śląsku Alojzego Lyski i pytam, czy ktoś czytał. Cisza. Czy godocie w doma? Cisza. A kto się czuje Ślązakiem. Paru się zgłosiło. A jesteście stąd?

Byłem w Tychach na jakimś spotkaniu folklorystycznym: tańcowali krakowiaki, kujawiaki – wszystko, ale żadnego śląskiego tańca. I mnie każą to potem ocenić. A co ja miałbym tam oceniać? Tychy to mieszanka ludzi z całej Polski i jeśli rodzice tych dzieci przyszli z terenu, gdzie się tańczy kujawiaka, niech se go tańcują. Tylko gdzie są Ślązoki? Ani jednego nie ma w tej klasie? Czemu trojoka nie zatańczą?

– Jest edukacja regionalna w szkołach.

– To się tak tylko mówi. Opowiedziałem kiedyś w liceum historię mojej rodziny, czyli tej ziemi. O Mutterkreuzu i tym wszystkim. Dziecka słuchały dwie godziny lekcyjne bez przerwy. Ale do tej szkoły mnie już drugi raz nie zaprosili i wiem, że nie zaproszą, bo mówiłem prawdę o tej ziemi.

Byłem zaproszony ostatnio na spotkanie, bo jakiś zespół filmowy w Porębie stworzył film – Niesłuszna śmierć. Przychodzę, patrzę, mówią o swych dokonaniach, dziękują sobie. Film się zaczyna: patetyczne napisy i że w Wehrmachcie byli Polacy. I cały czas tylko „Polacy, Polacy”, ani słowa o Śląsku. 20-letnia dziewczyna gra staruszkę, a ona młoda, głos ma młody. Pokazuje zdjęcie „to mój stary” i on wygląda na tym zdjęciu jak dziadek. Nic mi nie pasuje. A mundury mają SS i jeszcze udawane.

– Podejrzewam, że to robił ktoś młody. Nie za surowy pan?

– Nie wytrzymałem. Strasznie ich zniszczyłem. Powiedziałem: „Ludzie, jeśli nie znacie historii, nie róbcie filmów. O jakich Polakach mówicie? Gdybyście pojechali do Krakowa, nakopaliby wam do zadku za ten film: bo oni się czują Polakami, którzy nie byli w Wehrmachcie. Czemu się boicie nazwy Śląsk, Ślązacy? On mógł się czuć Polakiem, ale się nie określał, bo wtedy by szedł do Auschwitz z całą rodziną”. Ciemnota straszna!

– Już pana na taki pokaz też raczej nie zaproszą.

– Opowiedziałem to Alojzowi Lysce. Powiedział, że zostali jeszcze my dwa. Jak się my stracimy, nie bydzie nic. Śląsk zniknie. Pszczyna nic nie bydzie wiedzieć.

– Oczywiście zgadzam się, że odgrywacie obaj panowie bardzo ważną rolę, ale może to jednak zbyt przesadzona wizja [śmiech]. 

Byłem na spotkaniu w starym więzieniu (tam gdzie hotel PTTK). Słyszę przewodników: „ę”, „ą”. Wstałem: „Co tu pani pokazuje? To miejsce jest poniemieckie. Rynek poniemiecki, zamek poniemiecki. Gdzie tu pani coś polskiego widzi?” Moja babka powiedziała mi: „Ucz się niemieckiego, bo będzie geltowoł. Polok bydziesz – bydziesz niczym”. Ja o Polsce, którą oni wszyscy głoszą, nie chcę słyszeć. W czasie I wojny światowej w Pszczynie był cały sztab. Ile było lokali, hoteli! Przyszedł Piłsudski i co było? Bieda, Polska i nic.

Mój dziadek należał do policji plebiscytowej, ale u księcia pszczyńskiego. Bo ten się nie pytał, kim jesteś: Niemcem, Polakiem czy kimś innym, tylko będziesz należał do tej policji, żeby prawo było prawem. Po plebiscycie zaraz zza Wisły przylatywały tu Poloki – na szaber. Przynosili świńskie pęcherze napełnione bimbrem (po sześć mieli pozawieszanych na szyjach). Gdy ich dziadek zatrzymał, wyciepli to do ziemniaków. Nic nie mieli, to ich puścił, ale poszedł sprawdzić, co tam jest. Mój ojciec był chrzczony tym bimbrem.

Czyli najpierw przyszedł tu szaber.

– Że niby z tymi Polakami?

– A co? Kultura z nimi przyszła?

– Panie Józefie, co to pan opowiada? Złych się znajdzie wszędzie, niezależnie od pochodzenia. Poza tym: na tej ziemi byli Polacy.

Nie mówię, że nie było. Mogli czuć się Polakami. Ale większość była Ślązaków i Polskę im narzucono.

– Walczyli o Polskę.

–  Godołech z dwoma, co przeżyli powstania – Kapias i Piekorz. Mówią mi: „O jaką Polskę my walczyli? My byli totalnie skołowani, nie wiedzieli my, o co i z kim walczymy”.

– Długo by można mówić. O powstaniach, czy potrzebne, czy niepotrzebne. Wiem jedno: jestem Ślązaczką i cieszę się, że jestem w Polsce. Pan nie?

– [milczenie] Ja chciałbym być na Śląsku.

– Ale nie w Niemczech.

– Nie. To mnie nie interesuje, ja się źle czuję w Niemczech. Po niemiecku nie umiem nic, a powinienem, bo umiał dziadek, ojciec.

– A czuje się pan Polakiem?

– Polska dużo złego uczyniła. W latach 50. byłem bity za to, że godom po śląsku (a po 30 latach spotykam tego nauczyciela, co bił i zabraniał, i mówi, że zrobił doktorat ze śląskiego języka). Byłem w  polskim wojsku szantażowany za to, że jestem Ślązakiem. Wtedy przejrzałem: Polska jest zła.

A teraz za jaką Polską mam być? Za tą z aferami, złodziejstwem, bez prawdy? Kto sprawiedliwy i szuka prawdy, jest od razu okrzyknięty złym i trzeba go zadeptać. Ta Polska mnie nie interesuje.

– Rozumiem wielki żal, jak wiele krzywdy wyrządzono Śląskowi. Mówił o tym ks. kardynał Stanisław Nagy, bierunianin, dziś 91-latek, którego brat walczył w powstaniu śląskim – o Polskę. Opowiadał mi, ile jego brat przeszedł. Ale kardynał był i jest całym sercem z Polską i dla niego Śląsk to Polska, Polska to Śląsk.

– A bo on już z Małopolski i pod wpływem Jana Pawła II. A wie pani, że mieliśmy papieża-Ślązaka?

– Nie.

–  Pius X był Ślązakiem i nikt o tym nie wie.

– Ale jako Ślązaczka jestem bardzo dumna z mojego polskiego papieża Jana Pawła II.

Jako Ślązak jestem dumny z Jana Pawła II i z Piusa X. Ale już pani powiym, jak to jest z tym Piusem X. Alojz [Lysko] powiedział ludziom: „Jak mielibyście spolić obrozki święte, lepiej mi je przynieście”. Oprócz różnych obrozków przynieśli 20 Piusów X. Zaczęliśmy myśleć: czemu Ślązacy mieli w chałpach Piusa X? Okazuje się, że Moczygemba, ten co wyjechał do Teksasu i założył pierwszą polską osadę w Ameryce – Pannę Marię – był kuzynem papieża Piusa X. Brat mamy Moczygemby wyjechał do Włoch i przepisali go tam na Sarto. I ten jest Piusem X. A wszyscy pochodzą z Płużnicy koło Opola. Gdy byli dwa lata temu Ślązacy z Teksasu, powiedziałem im o tym papieżu. Też nie wiedzieli.

– To jeszcze raz: Polakiem pan jest?

– Muszę nim być, ale to jest na drugim miejscu.

Choć… bardzo dobrze mnie zawsze Kraków przyjmował. W kinie „Mikro” były prezentowane moje filmy. W 1984 r. film Człowiek znikąd stał się tam polityczny. Na koniec jest scena, w której jako Ślązak z Teksasu mówię, że przez wielką wodę na Śląsk chcę jechać, choć pewnie się tam wiele zmieniło i nie wiem, co mnie jeszcze czeka. Wtedy zaś na sali kinowej rozległy się okrzyki: „Nie przyjeżdżaj! Stan wojenny cię tu czeka”. Potem byłem przesłuchiwany. Cenzura miała problemy, że to przepuściła. Nie umieli sobie z tym dać rady, bo tam byli wszyscy z Sosnowca, a tu cały tekst po śląsku. Przepchnął mi to Stanek z Woli.

Na pierwszy festiwal filmów amatorskich zaprosił mnie Kazimierz Kutz do Sosnowca. Przyjeżdżam prosto z wytwórni filmowej Poltel (gdzie udźwiękowiano moje filmy) i słyszę, że „na mnie czekają”. Myślałem, że ludzie na widowni. Tymczasem prowadzą mnie do osobnego pokoju, gdzie siedzi dwóch smutnych panów – przesłuchanie. Mówię, że przeszło cenzurę. Nagle wchodzi telewizja niemiecka i Kutz: „Gdzie Kłyk?”. Mówię, że nie wiem, czy film poleci ze względu na smutnych panów. Ci się zaczęli wykręcać. Na projekcji siedziałem między ubekami. Po pokazie ludzie na rękach wnieśli mnie na scenę, było pełno dziennikarzy i ubeki mnie już nie chwyciły.

Jedziemy na kolejny pokaz, dostaję nagrodę dla najlepszych amatorów Śląskiego Towarzystwa Filmowego im. N. Boronowskiego. A potem festiwal w Gdańsku, film trafia do wszystkich kin studyjnych. Byłem zapraszany do kin w całej Polsce. Trwało to do lat 90. Wszystkiego nie ogarniałem, bo kręciłem kolejne części filmów Full śmierci i Wolny Człowiek. Przez 10 lat robiłem trylogię, która w sumie trwała 4,5 godziny.

To filmy, które miały pokazać ślady Śląska w Teksasie i nasze losy tu, na Śląsku. Ciągle to przeplatałem.

– To czas największych sukcesów, prawda?

– Jeszcze większy sukces zdobyły filmy Różaniec z kolczastego drutu – o ucieczce Augusta Kowalczyka z obozu i Dwaj z Teksasu. Mają chyba po kilkadziesiąt nagród. Nie pilnuję tego.

– Kręcąc pierwsze westerny, kręcił już pan świadomie „śląskie westerny” czy na początku była to tylko próba kopiowania amerykańskich produkcji?

– Zawsze się opierałem na naszych stronach, tylko na początku nie do końca wiedziałem, że faktycznie jest związek śląsko-amerykański. Pierwszy western był dla zabawy: Napad na dyliżans. Zaczynałem od kamery, która była niema.

–  Miał pan 17 lat, sam sobie ją pan kupił za stypendium z tyskiej budowlanki.

– Był tylko obiektyw, przysłona, bez światłomierza. Jak zasłoniłeś, tak naświetliłeś. Pierwszy film więc w ogóle nie wyszedł.

– Kopia Charliego Chaplina.

– Tak, kręciliśmy go na strychu. Wstydziliśmy się na zewnątrz. Przychodzę potem do punktu fotooptycznego w Katowicach, a taśmy do wywołania nie ma. Słyszę, że nic nie wyszło, wszystko czarne. W jednym miejscu pojawił się Chaplin, bo był na tle okna. Wiedziałem już, że nie doświetliłem. Pani Gabriela Boronowska, żona tego, którego imienia nagrodę potem dostałem,  nauczyła mnie naświetlać.

Kamera nagrywała 16 klatek na sekundę, a wszystkie mają 24 klatki. Dobrze wychodził lekko przyśpieszony ruch, dlatego robiliśmy Chaplina, Harolda Lloyda. Western Napad na dyliżans też postanowiliśmy więc zrobić jako komedię.

– My, czyli kto?

– Zbierałem zawsze grupę.

– Łatwo było?

– Było tak. Starsi się ze mnie śmiali, a rówieśnicy mi nie wierzyli, więc dobierałem sobie młodszych kolegów, ale wyrośniętych, by mi wzrostem dorównywali, ale mnie słuchali.

Do pierwszego filmu potrzebne były przede wszystkim dyliżans i konie. Szukałem wśród bojszowskich gospodarzy. Idymy do Tomka, który miał landauera. W dniu kręcenia Tomek wychodzi z chałpy ubrany jak do westernu: obcisłe spodnie, wysokie buty, kamizelka, chusta. Ino kolta dopiąć. Godom: „A wyście się do filmu już tak ubrali?” „A cóż ty to godosz? Jo do pola tak jeżdża”. „A chusta?” „Dy tą chustą jo pysk ociyrom. Jak jada, to tu wajchy, tu konie, tu bat, a pot się leje.” Czyli używał tego, co w Teksasie. Amerykony też chustki miały nie do napadów, ale na kurz i pot.

– A gospodarz Tomek wyszedł, by zagrać w filmie?

– Wyszedł, by powiedzieć: „Jo wom smarkocze koni nie dom. Jo nimi pojada”. I się ubrał jak do pola.

– Tomek dał pomysł, że Ślązaków znowu tak bardzo nie trzeba przebierać do westernów.

– Otworzył mi oczy, że my są tako mało Panderoza. Nie trzeba Ameryki!

Dzięki Tomkowi też zrobiliśmy pewne udoskonalenie. Mówi: „Po połedniu nie moga grać, bo jada po siano. To mnie zabijcie”. Tak nauczył mnie eliminować aktora z gry. Zabili my Tomka i se jechał do domu.

Poza tym mieliśmy konie od gospodarzy: bo jak Tomek dał, kolejni też dawali.

Tomek był z Rogalskich, którzy pochodzili z Krakowskiego. Przyszli w okresie potopu szwedzkiego – hrabiostwo, które mieszkało na zamku jedlińskim, a potem się to pożeniło po chłopach i powstały rodziny, bardzo majętne. Konie dawali bezpłatnie. W Bojszowach jeszcze były Bergery poniemieckie (u nich koń musiał zarobić). Rody po Czechach zadawały pytanie: „A Berger jedzie? A Rogalski?” To wtedy oni też. Taka mała wieś, a ja zacząłem już kalkulować, jakie są rodziny i jak mogą myśleć.

Gdy film był gotowy, wyświetlaliśmy go u kolejnych gospodarzy (kino objazdowe w niedziela od chałpy do chałpy). Patrzyli i rozpoznawali: „A czyj to koń? Jak piyknie wyglondo. To jo też dom swojego”. Właściwie to nikt nie patrzoł za bardzo, o co chodzi w tym filmie, tylko jak on albo jego koń wygląda.

To były początki.

– Czyli nie stukali się po głowach, widząc, co pan robi?

– Wcześniej się stukali. Mówili na mnie zresztą dziwoląg. Bo na wsi rano porządne chłopy szły do roboty, a jo zostawoł w domu (w kinie się robiło po połedniu). Godali: jakiś nierób.

Poza tym jako 17-latek miałem dłuższe włosy, wąsa i nosiłem się w sztruksie: kamizelka, obcisłe spodnie (krawiec z Bojszów mi to szył i  krzywo patrzył, bo on by tego nie założył). A do tego różowe skarpetki.

– No nie.

– Buty welurki, różowa koszula i chusta zawiązana, wzorzysta. Mój ojciec też zawsze nosił chustę, nawet na froncie. Ale jako? Jedwabno – bo do jedwabiu nie wchodzą wszy (wszyscy w wojsku się dropali, ino mój ojciec nie).

W tym swoim stroju byłem na cenzurowanym, ale je nie zrażałem do siebie ludzi, bo się im zawsze kłaniałem, nawet jak kto pluł za mną (widziałem, jak niektóre baby to robiły).

Ale w końcu przyzwyczaili się. Miałem kilku kolegów, którzy się ubierali podobnie. Godali na takich kiedyś bikiniarze.

– To pan wyglądał [śmiech].

– Jak dziś na to patrzę, mówię: byłem śmieszny. Ale człowiek był młody. Poza tym to czasy zespołów. W 1970 r. zrobiłem wideoklip (jest pierwszym wideoklipem na świecie). Umarł wtedy Jimi Hendrix. Ida do baru, patrza: siedzi Jimi Hendrix – Jonek Czarnynoga z Bojszów. Wziąłem ze czterech z baru. Na strychu my powypisywali „Freedom”, wyrysowali kurze stopki. Ubrołek go, włosy mu rozstrzepołech, sadzą z komina pomalował, do nosa dwie fasole, by był bardziej murzyn. Puściłem Hey Joe. Z tych trzech facetów z baru, chyconych lekko, jeden miał żakietym wywijać, a drugi amerykańską flagą. A jo kręcił. Jimi Hendrix mioł ino ruszać gębą i szarpać strunami. Wyświetliliśmy to potem na dyskotece w Bojszowach. Wszyscy zbledli: Jimi Hendrix. Godom, że mi to ktoś z torby w Holandii na koncercie nakręcił. Ale na sali był ten mój Jimi Hendrix (chycony) i ryczoł: „Jimi Hendrix to jo!” Nie uwierzyli mu, wynieśli go z dyskoteki.

Podrabiałem Beatlesów. Wszystkie te wideoklipy mi się jednak straciły, bo wypożyczyła to kiedyś grupa z Gliwic i im to ukradli.

– Wracając do westernów: przeczytał pan w pewnym momencie książkę o Ślązakach i tak znalazł cel dla swojej pasji…

– Nie, jeszcze wcześniej chciałem to uszlachetnić bez wiedzy [śmiech]. Bawiąc się w western, przeszedłem do komedii. Pobawiliśmy się, był 1970 r., mówię: co dalej?

– Lata lecą.

– 20 lot żech mioł, ale faktycznie czułem, że jestem trocha za stary – wszyscy zolycą, żynią się, a jo lotom z łukiem. Zrobiłem Chaplina kolorowego, poważne westerny były zrobione, komiki ograne.

Co dalej? Myślę sobie, w Ameryce pełno różnych przybyszów, więc nasi też tam muszą być. Zrobię Emigranta: tu jest zabór, ucieka do Galicji i emigruje do Ameryki. To wymyślone, ale pierwszy raz pouczające, bo na koniec bohater mówi: „Już nigdy nie będę rewolwerowcem”.

A potem nagle mi Alojz Lysko zamącił o powstaniach śląskich. Spotkał mnie w parku i mi mówi, że jest tyle do nakręcenia o Bojszowach, a ja ciągle tylko ten western. Powiedziałem mu, że do pewnych rzeczy jeszcze nie dorosłem, może za jakiś czas się wezmę za wojnę, powstania, bo jeszcze nie ograłem Dzikiego Zachodu. Ale zaraził mnie tymi powstaniami. Zacząłem szukać u Kapiasa – u jednego z tych dwóch, co z powstań ocalało. Opowiadali mi. Mówili też, kto jeszcze pamięta, a żyje. Pozbierałem to. Zacząłem robić film Ku Polsce, puściłem to Alojzowi, mówi: „Dobre, ale brakuje trzech rzeczy”. W 1976 r. zaczęliśmy, a w 1978 r. kończyliśmy. Założyliśmy, że nie bawimy się, czy my propolscy, proniemieccy itd. Takie były fakty w Bojszowach, takie były wiersze i piosenki z 1919 r. Film jest neutralny do dziś.

Człowiek znikąd to już ten western uszlachetniony.

Człowiek znikąd tylko dotknął tematu Panny Marii. Przeczytałem książkę profesora Brożka o Ślązakach w Teksasie, a potem Historię najstarszych polskich osad w Ameryce Thomasa Lindseya Bakera. Na tej podstawie powstali Dwaj z Teksasu.

Faktycznie Ślązacy przyjechali do Galveston i szli z tymi końmi, krowami aż do San Antonio. Pierwszą noc spali w słynnym forcie Alamo, w klasztorne pomieszczenie, jedyne, gdzie można tyle osób pomieścić. A potem procesja szła w to miejsce, które im kupił ksiądz Leopold Moczygemba – do Panny Marii. Piechty to ok. 50 km. Szli ze wszystkim, co przywieźli: figurkami, świątkami.

– Poznał pan tamte strony – ale długo po nakręceniu tych filmów, prawda?

– Pisałem do Panny Marii, że robię o nich filmy. Spotkanie ze Ślązokami z Teksasu nastąpiło, gdy ktoś w internecie wygrzebał, że przyjeżdżają na 700-lecie miejscowości Płużnica. Miał przyjechać sam John Yanta, biskup Amarilla i społeczności śląskiej. Do gminy przyszło na zaproszenie, bo skoro kręcimy filmy o Teksasie, zapraszają nas na uroczystość. Pojechaliśmy, była to niedziela i „na jutro” zaprosiliśmy ich do Bojszów. Przyjechali.

Kiedyś bojszowianie się śmiali, że robię takie filmy, a tu się koło zamknęło, bo przyjechali do nas Ślązacy z Teksasu. Czyli nic nie cygania. Alaś, Richuś i inne gazery mi wierzyli, ale też nie do końca [śmiech].

W 2004 r. okazało się, że musza polecieć na 150-lecie Panny Marii, już się nie wywinę. Poleciałem w połowie robienia filmu Bracia. Ten film na tym zyskał. Bo gdy były powstania na Śląsku, były powstania w Teksasie. Amerykanie, gdy przystąpili do wojny, werbowali Ślązaków do wojny przeciw Niemcom jako tłumaczy.

– Na miejscu się pan tego dowiedział?

– Tak, w Muzeum Panny Marii. Zachowały się listy. W filmie Bracia pokazałem połączonych listami dwóch braci – jeden był na Śląsku, drugi tam.

– Godają jeszcze w Teksasie?

– Ci starsi. Młodsi – nie. Mój rocznik jeszcze godo. Byliśmy w przytułkach dla chorych, tam godołech z 90-latkami. Właściwie to my godomy, a oni „rządzą” (gwarą opolską). Pytam się 96-letniej kobiety: „A co dziecka robią?” „Farmerują, mają konie, krowy, cotton, corn”.

– Przemieszany język.

– Byliśmy w Banderze, gdzie najbardziej Indianie atakowali. Miasteczko wygląda tak, że gdyby wyrzucić auta, będzie dawny Dziki Zachód.

– Można kręcić.

– Jest część polska z kościołem św. Stanisława, cmentarzem, gdzie niemal same polskie nazwiska. Usłyszałem wiele opowieści, gdzie stali Indianie, jaki głód był, że jedli uszy krowie, bo lepsze mięso szło na sprzedaż, by przeżyć.

– A wspomnienie Polski?

– W samej Pannie Marii stoi pomnik z napisem: „Tu jest najstarsza polska osada w Ameryce”. Gdy byliśmy pod tym pomnikiem, kustoszka muzeum powiedziała: „Myśleliśmy, że my Poloki, a jednak niy. My pojechali z księdzem Kurzajem do Warszawy, ale nikt nos nie rozumiał. Byliśmy w Krakowie, nikt nos nie rozumiał. Dopiero przyjechali my do Opola i nos zrozumieli. To my jednak nie Poloki, a Ślązoki”. Godom im: „To przekujcie w pierony tyn napis na pomniku”.

– Te kontakty ze Ślązakami w Teksasie są możliwie dzięki ks. Franciszkowi Kurzajowi?

– Tak, bo to odwrotność Moczygemby. Tamten ich sprowadził, a Kurzaj zawozi w drugą stronę, żeby pamiętali. A robi to w maju, kiedy wszystko kwitnie. Mówią: „A każ te nasze stare dziadki miały rozum na tako suchara jechać, jak tu taki raj”. Na bojszowskim cmentarzu w maju tylko słyszałem wszędzie „flower, flower” i cykali zdjęcia. Bo u nich na cmentarzu co najwyżej kaktus rośnie i jak zakwitnie, to już sukces. Kolorowe są tylko groby meksykańskie – z papierowymi ozdobami.

Pytali mnie, czy zrobię o nich jeszcze jakiś film.

– Może by u nich zrobić?

– Myślałem o tym. Ale nie wiem, czy by to wyszło.

– Zobaczył pan inny Dziki Zachód niż sobie wyobrażał?

– Ze mnie się zawsze śmiali, że mam w westernach czarno-białe krowy, bo niby tam czerwone. Nieprawda! Gdy byliśmy u farmera Korzekwy, przyjechał do nas jak John Wayne: „Hallo chopy, podźcie sam do mnie”. U niego zobaczyłem krowy jak nasze.

Krajobraz – pod Jedliną stare Wiślisko wygląda jak Cibolo Creek.

– Czyli kompleksów nie musi pan mieć.

– U mnie brakowało ino kaktusów. Bo tam są wszędzie. Ale teraz je sobie wmontowuję. Sfilmowali mi je i mogę pocyganić. Co do ludzi – nie mają entuzjazmu do swojej historii rodzinnej. Jedni coś wiedzieli, inni nic.

– To tak jak u nas.

– No tak. U nas do filmu mi się młodzi przebierają, dostaje mundur Wehrmachtu i się pyto: „Kim jo jest, Rusym?”.

–  Aktorów panu nigdy nie brakowało, prawda?

– Najgorzej było zwerbować do filmu kobiety. Szedłem zawsze najpierw do matek. Pierwsze pytanie: „A kto tam będzie”. No… wychodziło, że same bandyty z baru, bo miałem grupę sprawdzonych aktorów, z karczmy. „Jak te pijaki, to nie pójdzie!” Mówiłem, że rodzice też mogą przyjść, by się przyglądać. I tak było. Siedzieli pod lasem na kocach i patrzyli.

Gdy się nie udało przekonać, w rezerwie była siostra i kuzynka (z przymusu). Suknie szyłech zawsze na siebie, żeby każda wlazła, była tylko kwestia dopięcia agrafkami.

Zdarzały się różne sytuacje. Pamiętam jak jadę z jedną z dziewczyn, Milą, na koniu donikąd, a tu nagle jej przyszły mąż wpada na plan. „Mila! Mama pedziała, że kołocze momy rozwozić”. Bo wesele. I było po atmosferze odjazdu donikąd, końcowa scena, zachód słońca [śmiech].

– Teraz jak jest?

– Są inne problemy. Potrzebowałem frywolne dziewczyny do saloonu. I powiedz której, że ona ma być ta frywolna, saloonowa dziewczyna. A jaka to jest „saloonowa?”. I w końcu połowa mi odeszło: „Bo ja nie będę ku…”.

Właściwie od początku był ten problem: kim będę w westernie. Mówię „dziewczyną z dyliżansu”. Zawsze było podejrzenie. Nie chciały być farmerkami (bo na co dzień są na gospodarstwie, damą chcą być). Ale dama jest podejrzana.

– Wiele osób, których już nie ma wśród żyjących, pewnie jest w pana filmach.

– Był taki Richuś w Bojszowach. U mnie grał bardzo długo. Stary kawaler. Powiedział mi, że nie wie, jak on by żył, gdyby nie moje filmy. Bo on 40 lat u mnie grał. Dzień przed śmiercią byłem u niego w szpitalu i ostatnie jego słowa do mnie to: „A kiedy kryncymy”.

– Pan wszystko robił: stroje, scenografię, scenariusz, reżyserię.

– Do dziś tak zostało. Była też taka sprawa: nikomu nie płaciłem, więc nie mogłem wymagać.

– Nie trzeba uczyć się nawet tekstów?

– To bez sensu. Dałem im kiedyś rozpisane role do domu, to się w barze uczyli. Kartki pozamieniali i dopiero był cyrk. Dlatego dawałem im rolę przed samym nagraniem. A gdy nie kojarzył, napisałem na dużej tekturze za kamerą. Seagalowi też tak piszą.

Minęło 40 lat. Zmieniają się pokolenia. Do filmu przychodzą już wnuki tych, co kiedyś grali. Jeszcze to idzie z rozpędu, ale w dużej mierze dzięki zespołowi folklorystycznemu. Mają ponadstuletnie stroje, mówię tylko, czy ubrać się na pogrzeb, czy na wesele.

– Znów pan kręci western.

– Bo temat wojny mam za sobą. To, co mi tata opowiedział jest już sfilmowane. Od 2010 r. znów się więc bawię w Teksas. Wyszedłem z założenia, że Dwaj z Teksasu to zbyt skrótowy film. Za duże przeskoki. Teraz chcę wyłożyć kawa na ławę, jakby nikt nic o Ślązakach w Teksasie nie wiedział. Tytuł jest Śląski szeryf. Zaczyna się od masakry w barze i mówię: „Oto Teksas. Gdy my sam przyciągli w 1854, tu było chacharstwo a chacharstwo. A teraz jest jeszcze gorzyj”. Potem jest procesja, w której idą nasze bogobojne Ślązoki. Potem susza, wojna secesyjna. Chłopy idą na wojnę, baby zostają same. Indianie atakują. Grasują bandy. Trochę podbarwiam, by dodać dramaturgii. Na koniec szeryf da sobie spokój i odjedzie donikąd.

– Z kręcenia filmów można wyżyć?

– Wyżyć? Trzeba dołożyć. Ale kiedyś taśma była na lewo, aktorzy za darmo, stroje z byle czego, konie może za flaszka (dziś jeszcze problem, bo coraz mniej koni). Ale zarobić się nie takich filmach nie da.

– No to z czego pan żył?

Gdy z kina poszedłem, uciekłem do brygad, które pracowały na rzecz czyszczenia fiata. Zdrowie wtedy straciłem, bo nabawiłem się astmy.

– Na Fiacie w Tychach?

– Tak, dziewięć lat tam wytrzymałem, ale to był lepszy pieniądz niż na ścianie w kopalni.

Gdy Człowiek znikąd wypłynął, zaczęły się zjeżdżać stacje telewizyjne z Zachodu. Na planie u mnie było 35 stacji z całego świata.

– I miał pan coś z tego?

– No nic, tylko taśmę filmową. Bo jak dzwonili, by spytać, czy coś kręcę, mówiłem, że nie, bo nie mam taśmy. Przywozili mi ją. Tak więc powstawały kolejne filmy za darmo, bo taśma wtedy była najdroższa, a ja ją dostawałem. Dzięki temu powstała cała trylogia. W 1991 r. padł Poltel, więc przeczekałem do 1998 – nie robiłem filmów, bo nie szło ich udźwiękowić. Dopiero zaczęliśmy kręcić na wideo z Wojciechem Wikarkiem.

Nie zarobiłem na żadnym filmie. Za Różaniec z kolczastego drutu, który był emitowany w telewizji, miało być zapłacone, ale ponieśli koszty, bo musieli go na nowo montować metodą telewizyjną. I zaś nic.

– A gdy w kinach puszczali?

– Pieniądze szły do Śląskiego Towarzystwa Filmowego, bo podpisałem, że mogą sprzedawać i rozpowszechniać. Ale towarzystwo też kupowało mi taśmę, więc nie traciłem.

Kiedyś przyjechał do mnie nawet Kamiński, wie pani, ten operator, co ma teraz Oscara. Pracował już w Stanach, przyszli po Człowieka znikąd. Wzięli go do muzeum westernu w Los Angeles.

– Jak rodzina reagowała na tę pana pasję?

– Żona mi kiedyś kupiła najlepszą kamerę, jaką można było w tamtych czasach mieć. Za 5 tysięcy. Na początku też występowała, ale potem powiedziała, że kręcenie to największa nuda.

Ja też w pewnym momencie przesyciłem się kręceniem westernu i się męczyłem. A ten najnowszy film? Gdy sobie pomyślę, ile kiedyś zdążyłem zrobić, a ile teraz, to mnie coś bierze. Teraz też wszystko mnie przeraża. Stres od rana do nocy. Ale najlepiej piwo na stres pomaga.

– A żona nie mówiła: „Rzuć to”?

– Za każdym razem mówię jej, że to już ostatni film. Ale nie wierzy.

– Syn pomaga?

– Tak, nawet zwoził kolegów, grał. Ale film go bardzo nie interesuje.

– Czuje się pan doceniony za swoją pracę? Jest tytuł honorowego obywatela Pszczyny, powiatu bieruńsko-lędzińskiego.

– Na siłę zaczęli mnie robić honorowym z bieruńsko-lędzińskiego, z czego ino jest kupa zazdrości. Gdybym nic nie miał, miałbym więcej przyjaciół.

Pszczyna to kłopot jak sto pieronów, bo honorowym obywatelem miał być ktoś inny, ale mu jakąś teczkę wyciągnęli. Nic o tym nie wiedziałem! A mnie nadali, bo mi teczki nie znaleźli. Powiedziałem, że jeśli wszyscy zagłosują za mną, zgodzę się, ale jeśli choć jeden się wstrzyma, to pieprzę ten tytuł, nie chcę wrogów.

A tu potem pojawił się problem z burmistrzami. Bo jednemu też teczkę wyciągnęli, a z drugim miałem na pieńku…

– Pamiętam. Skrytykował pan jakąś imprezę, którą organizował [śmiech]. 

– Ja, bo prowda żech im powiedział i była haja. A teraz mi musiał nadawać honorowego obywatela.

Wiem, że nigdzie mnie nie będą zapraszać, bo zawsze mówię, co myślę. Ale uważam, że tak trzeba. Należy wygniatać te złe rzeczy i godać prowda. Nie zmienię się. Niech się wszyscy poobrażają. Choć jeden sprawiedliwy musi być.

Powiedziałem kiedyś nawet księdzu: „Wyrzuć faryzeuszy z kościoła, niech zostanie pięciu, ale niech będą sprawiedliwi”. Bo Polskę katolicką chce się zniszczyć, a my powinniśmy być przykładem dla Europy, a nie to dziadostwo europejskie dla nas.

– Oj, to byłby z pana ostry szeryf.

– Tak. Bo teraz gdzie się człowiek nie obróci: fałsz, obłuda, cygaństwo. Ale właściwie sprawa jest bardzo prosta: jest dziesięcioro Bożych przykazań? Jest. I wystarczyłoby, żeby każdy tego przestrzegał. Nie byłoby problemów.

Czuje się pan znany, rozpoznawalny?

– Gdy ktoś mnie w Pszczynie szuka, nie wie, gdzie znaleźć. I to jest dobrze.

– Zaszył się pan w Pszczynie.

– I z tym mi dobrze. Działam w Bojszowach, a gdy mi coś nie pasuje, mogę nawet napyskować, bo zaraz znikam. Przyjeżdżam jak człowiek znikąd, coś stworzę i znów znikam. Jak w filmie. Czyli tam tworzę, tu żyję, a urodziłem się w Siemianowicach.

– W Siemianowicach?

– W Bojszowach zacząłem się rodzić, ale wzięli stare auto i jechali do Pszczyny, bo się coś źle działo. W Pszczynie w szpitalu nie było miejsca, jechali do Tychów, nie było miejsca, jechali na Murcki, nie ma miejsca, w Katowicach nie ma miejsca, dopiero w Siemianowicach było. I tam matce szybko cesarkę zrobili, bo już my oboje umierali. I to jest moje urodzenie – w Siemianowicach. Dzięki temu nie mogą za mną nadążyć. Babka mnie też nauczyła, by nie należeć do żadnych organizacji. Jedyny związek, w jakim jestem, to więc związek małżeński.

– Nieźle pan tym rodzicom komplikował życie już od urodzenia [śmiech].

No, tata chciał potem koniem z wozem po mnie do tych Siemianowic jechać, bo to przecież o auto było trudno. Komplikowałem im życie, to prawda. Buntowałem się już w szkole. Nie chciałem tańczyć krakowiaka, w czapce z piórem. Uciekałem do kazamatów. Znaleźli mnie, bo to pióro sterczało.

– Przyszły aktor i reżyser nie chciał występować?

– Mówiłem, że my nie krakowiaki.

–  To musiał ktoś w domu tak mówić, bo przecież dziecko tego nie wymyśli.

– Tata tak mówił. Ale gdy ja to mówiłem, po pysku od razu dostałem. Tata mnie z tych kazamatów przydarł na występ, to jo na złość robił hoka z palca, by dziewczyna, jak klęczałem, nie mogła się wokół mnie kręcić.

Kiedyś na akademii kazali mi śpiewać o bezrobotnych. A jo ino ręce w kapsie i bez śpiewu. Za kotarą nauczycielka stała i za mnie śpiewała, a co schodziłem ze sceny za tę kotarę, to w pysk dostałem. Wychodziłem na scenę, coraz bardziej czerwone lico od tego prania po pysku, i dalej bez śpiewu. Największe brawa dostołech, bo w końcu jak bezrobotny, to przecież ani mu się śpiewać nie chce.

– Pana dzieciństwo to karczma, w sąsiedztwie której mieszkaliście?

– Po szkole ciepło się tabulki i do karczmy.

– Co tam robiliście?

– Ile tam było staroci na strychu! Mogliśmy też siedzieć na głównej sali. Bo karczma składała się z baru (i pijaństwa) i wyszynku na salę (zawsze zamknięte: było kino, scena, kulisy). Jako dziecko już za Chaplina się przebierałem i wygłupiałem się. Poza tym tam było bogato, wielkopańsko. Właściciela karczmy miała dwie córy, w moim wieku, bawiliśmy się. Choć mnie wkurzało, że mięsa napieczone, a one nie chcą. Czekoladki na stole, nie chcą. A my jak wpadli, to jak szczury: wszystko się zjadło.

– To gdy kino funkcjonowało, przyczajał się pan tam?

– No pewnie, gdy mnie jeszcze do kina nie chcieli wpuścić, boch za młody. Robiłem w zasłonie otwór, przez który z dworu mogłem film oglądać. A czasem nawet było widać z okiennicy sąsiedniego chlewa. Ten co wyświetlał film, szedł sprawdzać z latarką, czy kto z dołu przez okna nie zagląda. A my se wszyscy z góry patrzyli, z chlewa.

– A w domu rodzinnym jak było?

– Zasuwaliśmy wszyscy w gospodarstwie. Miałem dwie siostry. Młodszy ode mnie brat zmarł, a z nim mama. Miałem wtedy 9 lat. Umarła przy porodzie, miała 32 lata. Bajtel przeżył tylko dwa miesiące, miał uszkodzoną głowę, bo poród był kleszczowy. Póki żył, mama do niego chodziła. Co wieczór: furtka trzasła, drzwi się otwierały, stąpanie… Koło dziecka w pierzynie było miejsce wysiedziane.

– Duch?

– Nikt w to nie wierzy, ale wiem to ja, wiedział tata. Chodziła do tego czasu, aż się Simonka z tatą o dziecko pokłócili. Bo było tak, że w naszym domu zawsze mieszkało kilka rodzin, między innymi Simonowie. Gdy się bajtel  rodził, Simonka urodziła nieżywe dziecko. Gdy tata przyjechał z noworodkiem, bez mamy, Simonka to małe karmiła, bo miała pokarm. Ale w pewnym momencie tata mówi: „biera dziecko”, a Simonka: „moje jest”.

I dziecko już się potem nie obudziło. Prawdopodobnie to zgniecenie przy porodzie powodowało ucisk przy wzroście główki dziecka. Wyglądało jak woskowa lalka, gdyśmy go chowali. Cała wieś na pogrzebie płakała, gdy nieśliśmy Richusia na cmentarz. Mama dziecko se wzięła do siebie i już do nas nie przychodziła.

– Tata ożenił się drugi raz?

–  Tak. Nawet go obgadali, bo mama umarła w sierpniu, a w lutym już był ślub. Ożenił się po znajomości. Jeszcze zanim poznał naszą mamę, przez wojna chodził na zolyty do jednej dziewczyny. Był wtedy ułanem niemieckim – wysoki, przystojny, nosił szablę i wysokie oficerki (jo się na niego nie podoł, bardziej na strona mamy). Ale tamta dziewczyna go zostawiła i po wojnie ożenił się z mamą. Gdy mama umarła, zaczął chodzić na zolyty do tego domu co poprzednio, ale do młodszej siostry. Była panną, bardzo ładną.

Tata powiedział nam: „Godejcie do niej mama i ona będzie wam mamą”. Siostra, która miała 6 lat, bardzo się z nią związała. Ja i starsza siostra trzymaliśmy dystans.

Druga mama, gdy do nas przyszła, miała pracę, w której dobrze zarabiała. Od razu wszystko było w domu nowe. Rower dostałem, zegarek. Tyle że tata ją od razu z roboty zwolnił: chałpa, dziecka i koniec. I zrezygnowała z dobrej roboty, obce dziecka wychowywała, poświęciła się. Swoich dzieci już nie mieli.

Była dobrą matką. Choć jak tata se więcej wypił, to ryczała po nim, bo pierwsza mu piyknie godała „Guściu”, z zabawy go jeszcze przyprowadziła. Wiedziała, że jak se wypije, to jest zmierzły, zaraz po szabla i komunistów zbijać. Po niemiecku śpiewał, rozkazy wydawał. Pokolenie skażone wojną.

grudzień 2012

Rozmawiała: Renata BOTOR-PŁAWECKA

Józef Kłyk urodził się w 1950 r., bojszowianin z pochodzenia, a pszczynianin z zamieszkania. Filmowiec amator, autor ponad 80 filmów, najbardziej znany z tzw. śląskich westernów, m.in. trylogii o Ślązakach w Teksasie. Sławę przyniósł mu też Różaniec z kolczastego drutu – o ucieczce więźniów z Auschwitz. Laureat m.in. Nagrody Dziennikarzy na festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w 1984 r. (za Człowieka znikąd) czy Grand Prix Ogólnopolskiego Konkursu Filmów Amatorskich w Koninie w 2000 r. Na plan jego filmów zjeżdżały ekipy telewizyjne z całego świata. Honorowy obywatel Pszczyny i powiatu bieruńsko-lędzińskiego.

Materiał chroniony prawami autorskimi. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Czytaj także:

Każdy chciał być Gazdą

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj