Felieton kulinarny. Grill czy barbecue?

0
Fot. Kamran Aydinov/pl.freepik.com
Reklama

Dzień po grillu to prawdziwa katastrofa. Nie dość, że czasem nie wiemy jak się zakończył, to jeszcze wizyta poranna w kuchni uzmysławia nam skalę upadku. Niepomyte talerze i kieliszki, resztki sałatek i niedojedzone kiełbaski, karczki czy jakieś pół krupnioka leżące na ekspresie do kawy. Czy może być coś gorszego? Może. Bo czasem jakiś gość przenocuje u was i trzeba się nim od rana zająć.

Amerykanie mają swój barbecue, a my grilla. Czym się to różni? Wszystkim i niczym, obie odpowiedzi są poprawne. Tak na marginesie w pierwszym tłumaczeniu powieści „Przeminęło z wiatrem” słowo „barbecue” zostało zamienione na „barbekojza”. Tak więc panowie wodzili oczami za piękną Scarlett O’Harą na barbekojzie. Ale do rzeczy.

Gdyby zapytać Amerykanów o barbecue, to dostaniemy różne odpowiedzi. Udajmy się na południe, gdzie barbecue powstał. Oznacza tam przygotowanie mięsa metodą pośrednią w niskiej temperaturze (110-120 stopni) przez kilkanaście godzin.

Metoda pośrednia oznacza, że komora pieczenia jest niezależna od komory palenia, piecze się – my powiedzielibyśmy, że się wędzi na gorąco – na drewnie z dębu lub orzecha. Kucharz nastawia to wieczorem, wkłada zamarynowane duże kawałki mięsa w różnych przyprawach i sosach, które rzecz jasna stanowią jego tajemnicę, a jego pomocnik siedzi przy tym do rana, a nawet południa i dokłada drew, pilnując temperatury. Kucharz wraca i otwiera lokal. Na zapleczu trwa już „drapanie” świeżo wyjętego mięsa, które za chwilę ląduje na przekrojonej bułce z warzywami i sosami, a ludzie w kolejce ślinią się jak mój pies, gdy siekam tatara.

Tak wygląda barbecue na południu, w Karolinie „drapią” łopatki wieprzowe, a w Teksasie szponder wołowy. W innych stanach barbecue oznacza to, co u nas grill, albo po prostu „imprezkę” pod gołym niebem z użyciem ognia i żaru. Aha, jeszcze jedno, w jednych stanach „drapią”, a w innych „szarpią”. Te sformułowania mogliby nam przybliżyć znawcy horrorów. Wiadomo, wampir jak rzeźnik, wie o co gra się toczy.

Reklama
Fot. Kamran Aydinov/pl.freepik.com

Wracam do swojej kuchni. Nic się nie zmieniło. Od pisania notek jeszcze nigdy nie wysprzątała się moja kuchnia. Takie dziwne zjawisko. A za chwilę goście wstaną. Jeszcze trochę lekarstwa i do roboty. Na ten cały ból istnienia mam jeden przepis. Przepis, dzięki któremu za chwilę wszyscy wrócimy do – zachwianej grillem – homeostazy. Przepis nazywa się „bigos wiosenny”. Jest to danie niewinne, wystarczy młoda kapusta, coś tam z ogródka i resztki z grilla.

PRZEPIS NA „BIGOS WIOSENNY”

Siekamy młodą kapustę, zalewamy wodą i gotujemy, jeśli mamy w  domu lub ogródku fasolkę szparagową, paprykę igołomską, kalafior albo jeszcze coś innego, to wrzucamy i gotujemy razem przez dziesięć minut.

W tym czasie przesmażamy cebulę na odrobinie tłuszczu i dorzucamy pokrojone w kawałki – jak do bigosu – resztki z grilla. Krupniok leżący na ekspresie się nie nadaje, ale cała reszta będzie za chwilę niezwykle pożądana. Przesmażamy krótko i odstawiamy.

Z warzyw ugotowanych al dente odlewamy dwie trzecie wody. Do garnka z warzywami dorzucamy nasze mięsne towarzystwo i dokładamy jeszcze innych wiosennych ingrediencji, najlepiej z ogródka. Liście rzodkiewki siekam, a jej korzeń kroję w cienkie plasterki. Do tego koperek, dwa – trzy pomidory pokrojone w kostkę, szczypior cebuli (według fantazji kucharza), plastry ogórka gruntowego.

Dusimy to wszystko razem dalsze dziesięć minut na dość dużym ogniu, ciągle mieszając, by odparować nadmiar wody. Na koniec doprawiamy solą i pieprzem. Jedyną przyprawą dopuszczoną do wiosennego bigosu jest – oprócz soli i pieprzu – kminek. Dopuszczoną, ale nie nakazaną.

Kiedy zapach rozejdzie się po domu zapewniam, że wszyscy wstaną i zapytają, co to takiego? Niby się wczoraj najedli, a tu proszę znowu są głodni. Homeostaza powraca.

Alamira, bloger Salonu24

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj