Mirosława Gruszczyk: Nie oceniaj, jeśli nie wiesz

0
Mirosława Gruszczyk, fot. Renata Botor-Pławecka
Reklama

Ukończyła prawo, ale wybrała pracę w gospodarstwie rolnym. Ma ok. 200 owiec, ok. 20 ha pola, jeździ traktorem, a poza tym zrobiła kiedyś… licencję pilota szybowcowego. Cała Polska usłyszała o niej, gdy w stolicy została uhonorowana prestiżową Nagrodą im. Jana Rodowicza „Anody” za wyjątkowy czyn – przygarnęła dwie obce, okaleczone w wypadku kobiety, siostry z Ukrainy (Tamarę i Maszę), i opiekowała się nimi jak najbliższą rodziną przez prawie pół roku. To, co zrobiła, uważa za coś normalnego i dziwi się, że przyznawane są za to nagrody. Niedawno dla swych podopiecznych Ukrainek wygrała proces o odszkodowanie. Rozmowa z Mirosławą Gruszczyk z Rudołtowic koło Pszczyny.

Wywiad ukazał się w „Nowym Info” nr 12 z 11.06.2019 r.

Rozmawia: Renata BOTOR-PŁAWECKA

– Siedziała pani na łące, owce się pasły. Uczyła się pani czegoś. Obok przechodziła kobieta… Jak to było?

Mirosława Gruszczyk: – [śmiech] To była para z małym chłopcem, chyba z wnuczkiem. Owce się pasły (było czuć zapach świeżo gryzionej trawy i słychać odgłos tego skubania – bezcenne, uwielbiam!), a ja sobie leżałam i czytałam książkę. Ci państwo z chłopczykiem podchodzą do mnie i mówią: „Proszę powiedzieć naszemu »Jasiowi« (już nie pamiętam imienia), że jak się nie będzie uczył, to skończy tak jak pani”.

Reklama

– Jest taka anegdota… Faktycznie się to pani przydarzyło?

– Tak, to wydarzyło się naprawdę. Takie właśnie dziwne paradoksiki są częścią mojego życia.

– A uczyła się pani wtedy czegoś z prawa, na studia?

– Nie. Czytałam jakąś książkę, bo lubię czytać.

– Często są takie sytuacje, że ktoś bierze panią za kogoś innego? Bo też na przykład strój roboczy, do owiec, nieco się różni od garsonki pani prawnik.

– No nieco się różni. Garsonkę mam jedną, z obrony pracy magisterskiej [śmiech]. Zawsze powtarzam: nie osądzaj ludzi po wyglądzie, nie mów o drugim niczego, zanim go nie poznasz. Pamięta pani taką sytuację, gdy bezdomnego gdzieś zamknęli w szpitalu, bo śmierdział? Wtedy z Łukaszem, weterynarzem, zastanawialiśmy się: „Boże, a gdyby nas zawieziono nagle do szpitala prosto z roboty. Mnie, gdy gnój skończyłam wyrzucać, a jego, gdy go krowy „zeszmaciły” w oborze. A nie daj Boże, gdyby wypił jeszcze pół piwa. A nie daj Boże, gdyby był jeszcze chudy…”.

– Coś takiego się pani też zdarzyło…

– [milczenie] Na pogotowiu lekarz wziął mnie za bezdomną… Byłam wtedy po pracy, zimą to było. Nieszczęśliwie nasmarowałam się Amolem (bo mnie bolało gardło) i wypiłam kieliszek nalewki z czarnego bzu. Ale potem gorzej się poczułam, więc trafiłam na pogotowie.

– I?

– Ja później temu lekarzowi powiedziałam, że nic o mnie nie wie, więc dlaczego mnie ocenia. Że muszę codziennie nakarmić tyle i tyle sztuk bydła, tyle muszę zrobić, bo mam gospodarstwo. Nic o mnie człowieku nie wiesz, więc jak mogłeś mi kazać iść wytrzeźwieć?

– A tak powiedział?

– Zapytał mnie, który dzień piję i najpierw kazał mi zrobić badanie krwi na zawartość alkoholu… Był przekonany, że ja… To było przed świętami Bożego Narodzenia. Przy robocie mam cały czas zmarznięte ręce, czerwone. No i nie są to ręce pianisty.

– Przy naszym pierwszym spotkaniu zwróciłam uwagę na pani dłonie.

– Są wielkie.

– Są spracowane.

– Gdy na mrozie się pracuje, ten kichol też zawsze jest czerwony. I w sumie, gdy to sobie teraz poskładam… Ale i tak nie wolno oceniać, jeśli się nie wie nic o drugim człowieku.

– Przeprosił?

– Nie. Beczałam w kącie, bo czułam się poniżona i upokorzona. Tam było przecież mnóstwo ludzi na tej Izbie Przyjęć! Poza tym źle się czułam i zwyczajnie bałam się. Ale też później nawytykałam temu lekarzowi i za którymś razem, gdy przyszedł do mnie, tłumaczył się, że gdybym wiedziała, ile pracy mają przed świętami, to zrozumiałabym go. Miłe, że chociaż tyle. Oczywiście też czasem przyłapuję się na tym, że próbuję zbyt wcześnie oceniać człowieka. Wtedy jednak powtarzam sobie: „Czekaj, a co ty o nim wiesz? Nic”.

[Dzwoni telefon, pani Mirka rozmawia z bratem – o problemach ze zbożem, które łapie jakaś zaraza.]

– Dlaczego zrezygnowała pani z zawodu prawnika na rzecz rolnictwa?

– Miałam w życiu wybór, i to jest fajne. Dlaczego tak wybrałam? Myślę, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Wszystko mnie ciągnęło do domu, do owiec, do rolnictwa.

– Ale zakosztowała pani wielkiego świata nauki.

– Studia były fantastyczne i nie będę nigdy żałowała tych lat.

– Dlaczego wybrała pani prawo?

– Właściwie wybrał za mnie ojciec. Ja marzyłam o romanistyce. Mój ojciec powiedział, że są tylko dwa kierunki, na które warto tracić czas w życiu: medycyna i prawo.

– Na Uniwersytecie Śląskim kończyła pani prawo?

– Tak, studiowałam zaocznie i równocześnie pracowałam.

– Z jakiej tematyki pisała pani pracę magisterską?

– Z prawa rolnego.

– I nie chciała pani zostać prawnikiem, który może zarabiać krocie?

– W sumie kiedyś też chciałam robić sobie makijaż, zakładać pierścionki, mieć długie paznokcie. Tylko jak na tak wielkich łapach jak moje można nosić pierścionki? Nie nadają się! [śmiech] A tak już na poważnie. Nie nadawałabym się na prawnika, bo trzeba byłoby sprzedawać swoje przekonania… I tego nie byłabym w stanie robić. To nie moja bajka. Chodzi mi o sprawy, którymi prawnicy muszą się zajmować, kogo muszą bronić. Słyszę czasem: „Mirka, to jest szambo”. Potem często przenosi się to na życie. Jesteś w garsonce, ale siedzisz w szambie. A ja może i śmierdzę gnojem, jak się mnie zawiezie na Izbę Przyjęć, ale jestem spokojna tu, w środku. To jest ważne.

– Owce zawszy były w waszej rodzinie?

– Zawsze. Praktycznie wychowaliśmy się przy owcach (ja i czterech moich braci). W latach 80. ojciec wywoził wszystkie owce do Gliwic na lotnisko…

– Jak to wywoził owce na lotnisko?

– Na wiosnę pakowało się owce na przyczepy i wywoziło. Dużo było z tym roboty. Ja byłam takim chuchrem, więc do ciężkiej fizycznej roboty się nie nadawałam. No ale jak trzeba było, też stawałam do pracy.

 – Co to za lotnisko w Gliwicach?

– Aeroklubu gliwickiego. 80 hektarów trawy.

– To były takie hale dla owiec?

– Mój ojciec wziął wzór z górali, którzy też przywozili owce na śląskie lotniska.

– A aeroklub był zadowolony, bo miał „skoszoną” trawę.

– Tak. Z połowy zbieraliśmy siano, suszyli itd.

– Jak długo te owce sobie tam żyły?

– Do jesieni. Ale nie „one sobie tam żyły”, tylko my tam żyliśmy z nimi [śmiech]. Na całe wakacje byliśmy wywożeni na – jak to nazywaliśmy – front zachodni.

Siedzieliśmy w takiej budce. Rodzice dojeżdżali raz w tygodniu, w zależności od tego, ile było roboty. Przywozili wałówę, pieniądze, co tam trzeba.

– Pilnowaliście tych owiec?

– Tak, przestawialiśmy codziennie koszar, żeby był na nowym miejscu.

– Koszar?

– Miejsce, w którym się zamyka owce na noc. Trzeba było zrobić cały obrządek.

– Ile pani miała wtedy lat?

– Szesnaście. Wystarczająco, by móc nauczyć się latać. Bo pomyślałam, że skoro już jestem na tym lotnisku, wykorzystam to, żeby nie marnować czasu (choć mamie ani ojcu za bardzo się ten pomysł z lataniem nie podobał). Zrobiłam kurs szybowcowy, uzyskałam licencję (egzamin zdaje się w Warszawie). W dobrym czasie się na to załapałam, bo dziś to bardzo drogi sport, a wtedy kurs był finansowany z budżetu państwa. Następnego roku, gdy nas ojciec przywiózł z owcami, zaczęłam latać.

– I szybowała pani nad owcami.

– To był fajny czas. Młodość jest fajnym czasem, tylko żeby tak jeszcze człowiek wiedział wtedy tyle, ile wie teraz.

– Ha, każdy by tak chciał. Latała pani potem często szybowcami?

– Potem nie miałam już czasu. Poznałam jednak wspaniałych ludzi, np. Tomka Rubaja, mistrza świata. Wiele z tych osób pracuje w lotnictwie.

– To od tej grupy jest statuetka Anioła stojąca obok Orła [Nagroda „Anody”] i Żubra [nagroda starosty pszczyńskiego] przed ekranem telewizora?

– Tak, bo spotkaliśmy się niedawno po latach. Statuetki stoją przed telewizorem, bo jest zepsuty od dwóch lat i nie oglądam (zresztą nie mam takiej potrzeby). Ekran jest dobrym tłem dla statuetek, lepiej je widać, szczególnie Orła „Anody”.

– Uzbierało się pani tych nagród w ostatnim czasie.

– I już wystarczy. Pani mówi, że dobro trzeba promować i tak dalej. Ale ja się ciągle z panią nie zgadzam i będę dalej trwać w tym sporze (choć prawie już mnie pani przekonała). Bo w jakich czasach my żyjemy, czemu postawiliśmy wszystko na głowie, że normalne zachowania (cały czas tak uważam: to, co zrobiłam, było normalnym zachowaniem) się nagradza?

– Nagradza się po to, by powiedzieć światu i ludziom: „Stop. Zatrzymaj się na chwilkę i pomyśl, jak trzeba się zachować”.

– Zgodzę się tylko z tym, że dobro napędza dobro, bo to widzę…

– Dlatego gdy wydarzy się dobro, trzeba o tym mówić. Bo wtedy drugi pomyśli: „Ja też mogę!”. I to się stało w przypadku sióstr z Ukrainy. Pani odważyła się im pomóc, zrobiła pierwszy krok, podjęła ryzyko, wzięła na siebie odpowiedzialność. To zainspirowało innych. Niech dalej inspiruje.

– Gdy widzę, że Tamara utyka, zawsze myślę, czy na pewno wszystko zrobiłam dobrze, czy nie mogłam się lepiej postarać.

– Pani naprawdę zrobiła wszystko, co było można!

– Starałam się.

– Od ilu ja ludzi słyszałam, kiedy poznali historię Ukrainek i tego, co pani dla nich zrobiła, że gdy tak nad tym myślą i stawiają się w pani sytuacji, nie wiedzą, czy potrafiliby się tak zachować jak pani Mirka. Pani mówi: „coś normalnego”. No jak? Bierzesz chore osoby do domu, nie wiesz o nich kompletnie nic, są z obcego kraju, niesamodzielne, więc trzeba się nimi opiekować (wiadomo: jedzenie, leki, pampersy itd.). I opiekujesz się nimi pół roku. Musisz zmienić w swoim dotychczasowym życiu właściwie wszystko i dostosować do tej sytuacji. Musisz znaleźć miejsce w swoim domu, by te osoby mogły w nim być. Przecież czasem mamy gości w domu tylko przez tydzień i nam to potrafi dosłownie wszystko zdezorganizować.

– Ja widziałam tylko jeden problem: miejsce. Cały czas myślałam, że one są tylko potłuczone. Nie wiedziałam, że są tak okaleczone. Pomyślałam, że po prostu oddam im pokój gościnny na górze i tam będą. Gdy zobaczyłam Maszkę o kulach i widziałam, że ona nie potrafi wejść po schodach, to wiedziałam, że muszę oddać pokój mamy. A tam od jej śmierci były należące do niej rzeczy (Masza i Tamara trafiły do mnie jakoś tak siedem miesięcy po śmierci mamy). I to był mój jedyny dylemat: „Mamo, wybacz, ale oddaję twoje łóżko”. Rozumie mnie pani?

– Tak. Coś miało naruszyć pewną świętość, nienaruszalną od śmierci najbliższej osoby.

– Po śmierci bliskiej osoby buduje się jakby ołtarze…

– Pozwoliła im pani zamieszkać w pokoju mamy?

– Nie było innego wyjścia. One musiały tam być, bo nie weszłyby po schodach na górę w takim stanie. I żadnych innych dylematów, związanych z tym, że one u mnie mają zamieszkać, nie miałam (no może powiedziałam im tylko jeszcze, że w moim domu ważne są kot i pies – i tego trzeba przestrzegać).

– Trafiły do pani dwie dobre kobiety. Ale przecież mogło być inaczej. Nie wiedziała pani, kogo sprowadza do domu.

– Ale co takie kobiety mogły mi zrobić? Pomyślałam, że przeleczę je i gdy będzie już można je bezpiecznie wsadzić do busa, to pojadą na Ukrainę.

– Rehabilitacja Tamary wymagała dużo czasu. Na szczęście w pomoc zaangażowała się cała masa wspaniałych ludzi, którzy pomagali w dowożeniu do lekarza, na rehabilitację, wsparli finansowo. Miała też pani wsparcie w rodzinie.

– My jesteśmy z braćmi jak elementy w łożysku: zawsze wszyscy razem.

– Gdy wzięła pani do domu Ukrainki, powiedzieli: „Dobrze robisz”.

– I jeszcze, że mama byłaby ze mnie dumna. Działo się wtedy dużo. Muszę też wspomnieć pana Sławka, który założył za sprawę o odszkodowanie.

– No bo w całej tej sytuacji odezwała się w pani też dusza prawnika, który wszystko przeanalizował i pomyślał: trzeba walczyć o odszkodowanie, jest szansa wygrać.

– Nawet nie „szansa”. Tu było wszystko czarno na białym. Kierowca, który spowodował wypadek [potrącił Tamarę i Maszę na oznakowanym przejściu dla pieszych] przyznał się do winy, wszystkie dokumenty są na policji, są papiery z leczenia szpitalnego…

– Czyli wystąpiła pani do sądu.

– Nie ja, bo to, że się skończy studia prawnicze, nie znaczy, że się jest prawnikiem. Praktyka czyni prawnikiem, obycie w sądzie, znajomość zmieniających się często przepisów. Nie mogłam ryzykować, że przez mój brak doświadczenia siostry straciłyby chociażby złotówkę. Widziałam, jak one cierpiały fizycznie i psychicznie, więc powiedziałam sobie, że wyrwę dla nich każdy pieniądz.

– Wynajęła pani do tej sprawy prawnika?

– Po znajomych poszukałam. Trafiłam do człowieka, który na co dzień zajmuje się odszkodowaniami. Powiedział, że idziemy do sądu, założy za nas opłatę sądową. Nie wziął pieniędzy za prowadzenie sprawy (powiedział, że rozliczymy się po jej zakończeniu, a jeśli będzie potrzeba na opłaty w trakcie procesu, pomoże). Bardzo przyzwoity człowiek.

– Wygraliście.

– Na razie to wyrok w pierwszej instancji, jeszcze nieprawomocny. Nie wiadomo, czy nie będzie odwołania. Wyraźnie chcę też zaznaczyć: my nie ciągaliśmy po sądach kierowcy, który był trzeźwy i po prostu zdarzył się wypadek (każdemu może się to zdarzyć, to ułamki sekund). My walczyliśmy o odszkodowanie od firmy ubezpieczeniowej, i to z nią wygraliśmy w pierwszej instancji.

– Sąd uwzględnił wszystko, o co pani wnioskowała?

– Yes!

– Siostry z Ukrainy – przy tym całym nieszczęściu, które ich spotkało – miały niesamowicie dużo szczęścia, że na panią trafiły.

– To ja miałam mnóstwo szczęścia, że je poznałam.

– A co u nich?

– Drugi raz obsiewają ogródki, bo u nich też było dużo wody. „Baba Maszeńka” ma u siebie wnuki, bo tam wcześniej zaczęły się wakacje. Tamara opiekuje się mężem, który ma chorą nogę. Liczę, że Tamara z Maszą znów przyjadą do Polski. Gdy im powiedziałam, że sąd przyznał nam rację, zaczęły płakać. Zresztą ja też płakałam, gdy wychodziłam z sali sądowej. Powiedziałam im jednak, że jeszcze się nie cieszymy, bo wyrok musi się uprawomocnić. Gdy jednak wszystko pójdzie po naszej myśli, dostaną odszkodowanie. Od razu mówię, że ja nie wezmę z tego ani złotówki – to nieszczęście, które je spotkało było tak wielkie, że ta złotówka by mnie po prostu parzyła, wyżarłaby mi kieszeń.

– Jedną rzecz powiedzmy też przy tej okazji wyraźnie: nagrody, które pani otrzymała („Anoda” i Żubr”), są nagrodami honorowymi, czyli nie wiązały się z żadnymi pieniędzmi.

– A tego akurat żałuję, bo jest potrzebna proteza dla pewnej młodej dziewczyny, która straciła rękę podczas pracy. Zresztą wystarczy otworzyć stronę pszczyńskiego stowarzyszenia „Omnibus” – jest tylu potrzebujących ludzi, którym by się przydały pieniądze.

– Domyślam się, że ta zbiórka na protezę dla 20-letniej Kingi Nowak zorganizowana podczas ostatniej gali „Klejnot Ziemi Pszczyńskiej” to pani sprawka?

– Nie powiedziałabym. Kapelusz z głowy przed panią starostą. Łatwo się krytykuje rządzących, ale jeśli jest za co, trzeba pochwalić. Pamiętała o Kindze.

– Bo pani ostatnio ciągle o tej protezie mówiła!

– No łażę i mówię. Chociaż tyle.

– Zna pani tę dziewczynę?

– Nie. Ale chyba mało kto nie słyszał o tym wypadku. I wystarczy postawić się na jej miejscu albo na miejscu jej rodziców. Ta niemoc, że się nie ma 300 tys. zł, musi być straszna. A przecież nasze społeczeństwo składa się z zamożnych ludzi. Cóż znaczy dać po 50 zł? Pomyślmy, ile wydajemy w sklepie podczas zakupów i na co. Przecież jeśli pomożemy potrzebującemu, nie staniemy się przez to biedniejsi. Chodzisz do kościoła? To dobrze wsłuchaj się w to, co tam mówią. Tyle.◉

Mirosława Gruszczyk, ur. w 1970 r. w Pszczynie, mieszka w Rudołtowicach; absolwentka prawa na Uniwersytecie Śląskim; samodzielnie prowadzi 20-hektarowe gospodarstwo, hoduje m.in. ok. 200 owiec. 31.03.2019 r. otrzymała prestiżową ogólnopolską Nagrodę im. Jana Rodowicza „Anody”, przyznawaną przez Muzeum Powstania Warszawskiego współczesnym bohaterom. Nagroda została przyznana za wyjątkowy czyn – uratowanie dwóch Ukrainek, które ucierpiały wypadku. 24.05.2019 podczas gali „Klejnot Ziemi Pszczyńskiej” otrzymała najwyższe powiatowe wyróżnienie – statuetkę Żubra Starosty Pszczyńskiego.

„Nowe Info” nr 12 z 11.06.2019 r

Materiał chroniony prawami autorskimi. Kopiowanie bez zgody autorki i redakcji zabronione.

Sprawdzian z dobroci

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj