Bywają sytuacje, gdy nie możemy usiąść za kółkiem. Kiepskie samopoczucie, powrót z imprezy po wypiciu alkoholu czy brak prawa jazdy… Wtedy sięgamy po telefon i zamawiamy kierowcę z wozem do naszej dyspozycji. Zwykle kiedy wsiadam do taksówki, interesuje mnie tylko to, za ile i jak szybko dojadę do celu. Patrzę ukradkiem na licznik, denerwuję się: czemu ten facet za kółkiem nie depnie trochę w gaz, tylko się wlecze i nabija licznik? Być może myślałbym zawsze jak przeciętny pasażer, gdyby nie moje spotkanie z Eugeniuszem Heliosem. Namawiał mnie do opisania historii przewozu osobowego w Tychach. Po krótkim namyśle postanowiłem wykorzystać jego wieloletnie doświadczenie i emocjonalne zaangażowanie w tę profesję.
TEKST: MARCIN ZARZYNA
– Tu jest moje pierwsze auto – mówi Eugeniusz Helios, pokazując zdjęcie kremowej warszawy. Mija 48 lat odkąd stanął na postoju taksówek. – W 1969 r. wyszedłem z wojska. Rok później miałem już prawo jazdy drugiej kategorii. Chciałem zostać kierowcą autobusu miejskiego (Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne), ale stwierdzono, że kierowca autobusu musi mieć 24 lata, a ja miałem 21. Kupiliśmy wówczas nową warszawę i kolega Pawełczyk mnie namawiał: „Przyjdź na postój, masz fajne auto” i tak zacząłem tę przygodę, która trwa do dzisiaj. (…)
Najczęściej stałem na placu Bieruta (dziś plac Baczyńskiego). Nie było wówczas komórek, ale była inna forma kontaktu. Stał tam taki zadaszony automat i klienci mogli zamawiać taksówkę telefonicznie. Kiedy ktoś dzwonił, świeciła się lampka sygnalizująca połączenie. Takie telefony były jeszcze na dworcu PKP i pod Azetem. Najczęściej stało się po prostu na postoju i czekało na klienta. Albo ktoś znajomy dzwonił na domowy telefon, jeśli chciał zamówić taksówkę na następny dzień.
Pionier
Pierwszym tyskim taksówkarzem był Wilhelm Plewnia (ur. 10. 07.1911 w Tychach; zm. 24.09.1975 w Katowicach), na co dzień przez znajomych nazywany Wilemem. Jeździł samochodem pobieda (numer rejestracyjny ST 5006), który śmiało możemy nazwać pierwszym tyskim wozem do przewozu osób. To ta radziecka marka po uruchomieniu w Polsce seryjnej produkcji przerodzi się w słynną „Warszawę”.
– Ojciec był fanatykiem motoryzacji – mówi Ewa Kozłowska, córka Wilhelma Plewni. – Już przed wojną miał motocykl. Praktycznie całe życie poświęcił mechanice. Jego pierwszym samochodem był niemiecki wanderer. (…) – Nasza mama zmarła dość wcześnie i kiedy byłyśmy małe ojciec ożenił się ponownie. Druga żona, Anastazja (z domu Gizdoń) podzielała jego zainteresowania. Była – według słów ojca – pierwszą kobietą w Tychach, która posiadała prawo jazdy – kontynuuje E. Kozłowska.
Niebezpieczne kursy
– Koledze (nr boczny 76) zarzucono szyję pętlę, podduszono go i pocięto nożem. Młodzi ludzie wywieźli go do Urbanowic. To jeden z drastyczniejszych przypadków… – wspomina Eugeniusz Helios.
– W Cielmicach miałem zdarzenie z pijanym pasażerem, który próbując wyjść bez zapłacenia za kurs zadał mi niespodziewanie cios w twarz. Na szczęście jego ręka nie była zbyt wielka, taka koścista raczej, a i ja byłem wtedy młody, więc dałem radę wybiec z auta. Złapałem go i wcisnąłem z powrotem na tylne siedzenie. Potem gazem na komendę milicji. Tam wyjaśniłem dyżurnemu, co się stało. W ciągu godziny temat został całkowicie wyjaśniony. Ja nie spałem przez noc, ale on nie mógł leżeć na plecach pewnie z tydzień. I na piechotę musiał wracać do Cielmic – opowiada E. Helios.
– Innym razem klienci kazali mi się wieźć się na Gronie (dzielnica Mikołowa), ulicą Mikołowską, tam, gdzie się te skałki zaczynają. Była ciemna noc. Zaczęli wysiadać. Złapałem jednego za ramię i upomniałem się o należność. On poklepał mnie znacząco po ramieniu i powiedział: „A tak piechty do Tychów byś nie poszeł?” Ja sam nocą i tych trzech… Wolałem odpuścić.
Młotkiem w oko i nożem w gardło
– Generalnie w Tychach było dość spokojnie. Dopiero jak w latach 80. postawiono Hotel Tychy, no to trochę zaczęło się dziać – snuje swoją opowieść E. Helios. – Kierowca Stanisław – numer boczny 49… Pasażerowie wzięli kurs na cegielnię w Czułowie. Jeden z nich zaatakował go znienacka młotkiem. Podczas zadawania ciosu obuch spadł z trzonka, trafiając kierowcę w oko, które zostało uszkodzone. Pamiątką po tym stała się też ksywka, która przylgnęła do Stasia. Koledzy nazywali go: „Ślypko”. Sprawcy napadu zbiegli przez las i zostali złapani dopiero w Mysłowicach Wesołej. Smaczku tej sprawie dodaje fakt, że jeden z napastników kilkanaście lat później sam stanął na postoju i jeździł taksówką, zaś Stanisław zakończył karierę szofera niedługo po tym zdarzeniu.
Wśród innych ofiar napadów był też Jerzy (nr boczny 115), któremu napastnicy podcięli gardło. Do zdarzenia doszło w Świerczyńcu. Na szczęście kierowca przeżył ten atak. Nieżyjący już Franciszek Dyjas (numer boczny 27) opowiadał kolegom, że był świadkiem napadu na kierowcę innego wozu. Pomógł mu, a ten z wdzięczności zaprosił go do lokalu. Kiedy przyszło do płacenia rachunku, okazało się, że uratowany nie ma czym zapłacić. W ten sposób Dyjas stał się mimowolnym samarytaninem. Uratował więc cudze zdrowie i… portfel.
Jubiler z gestem wzięty za wampira
W Tychach niedaleko Baru Centralnego (zwanego przez tyszan mordownią) pracował jubiler z Będzina. Kawaler. W pamięci tyskich taryfiarzy zapisał się jako człowiek z fantazją… Tak go wspominają:
– Woziliśmy go do Ustronia na dancing, a czasem też do restauracji „Bajka” w Mikołowie. Brał wtedy pięć taksówek i co jakiś czas kazał stawać, żeby przesiąść się do innego wozu. Żartowaliśmy, że w jednym wozie jechał on, a w drugim jego kapelusz. On się bawił do rana, a my czekaliśmy. Jadł, a talerze to kelnerzy zbierali za oknem. Pamiętam, że w kółko płacił orkiestrze, żeby grała jego ulubiony kawałek dancingowy „Trzeba łysych pokryć papą”. Jak już się ugościł, pojadł i wytańczył, to wracaliśmy. Dobrze płacił.
– Miałem kiedyś z tym jubilerem kurs do domu. Był już „pod muchą” i źle mnie pokierował. Akurat był to okres, kiedy milicja intensywnie szukała wampira z Zagłębia napadającego na kobiety (druga połowa lat 60. – przyp. red). Wjechaliśmy w ulicę, która nagle się urwała, i kiedy usiłowałem z niego wyciągnąć poprawny adres, w naszym kierunku zbliżyło się kilku tajniaków w cywilu. Wzięli go za tego wampira. Powiedziałem: „panowie, on jest pod moją opieką i nic mu się nie może stać. Potwierdzam jego tożsamość i ręczę, że to nie jest ten człowiek, którego szukacie”.
I cielaki się woziło
Czasem rola kierowcy wykraczała poza standardowe podwiezienie pasażera. – Raz miałem dość niecodziennych pasażerów. Wstyd się trochę przyznać, bo to było karalne… Wiozłem żywe cielaki z okolic Pszczyny do pewnego gospodarstwa. Głównymi drogami! Wymontowałem wtedy tylną kanapę z mojego fiata. Jeden cielak głową w jedno okno, drugi w drugie okno i jedziemy! Fajnie wtedy mi zapłacili. Najdalej taksówką byłem w Świnoujściu. Często jeździłem w dalsze trasy z człowiekiem, który wieszał dzwony w kościołach. Były z tego dobre pieniądze – wspomina Eugeniusz Helios.
Paweł Brożek (numer boczny 3): – Poproszono mnie, żebym pojechał na targ po prosiaki. Fajnie płacili. Pasażerka powiedziała: „Wy się Paweł umjycie targować, to podźcie z nami”. Prosiaki najlepiej kupować do pary (samiec i samica), bo lepiej się chowają. Na tym targu sprzedająca nie miała takiej pary i chciała mnie oszukać, próbując sprzedać dwa samce. Wkurzyłem się i mówię: „Co wy mnie tu mutter cyganicie”. Wysypałem te wieprzki z worka i prawda wyszła na jaw. Kobieta mnie przepraszała. To były takie czasy… Może i nic nie było, za to wesoło było.
FRAGMENTY OBSZERNEGO TEKSTU MARCINA ZARZYNY, KTÓRY UKAZAŁ SIĘ NA ŁAMACH TRZECH NUMERÓW „NOWEGO INFO”. WIĘCEJ PRZECZYTACIE w nr 11 z 29.05.2018 r., nr 12 z 12.06.2018 r. i nr 13 z 26.06.2018 r.
Taki sam ? Chevrolet stoi/ do niedawna stał w podwórku w Rybarzowicach przy głównej drodze (obecnie w okolicach ekspresówki S1) – po prawej stronie jadąc starą drogą od Bielska w kierunku Żywca 🙂 czyli na ul. Żywieckiej. Na czarnych tablicach.
Wilhelm
mój dziadek , wspaniałe
Fajna historia, znajome osoby i smutne historie. Tylko czy to nie chodziło o 1966 rok z tym wypadkiem.?