Felieton kulinarny. Pieczony turek

0
Fot. Pixabay
Reklama

Po kiego grzyba Amerykanie w Dniu Dziękczynienia jedzą pieczonego turka (turkey)? Jaki Turek w tym mieszał? A może jakaś inna nacja na złość Turkom sprowadziła ich do piekarnika?

Zanim rozwiążemy tę poważną zagadkę, trochę historii nam się należy. W 1620 roku ci, co ocaleli ze statku „Mayflower”, który z Europy dobił do Zatoki Plymouth, dziękowali Bogu, że przeżyli pierwszy rok. Obsiali wykarczowane poletka, pobudowali pierwsze domostwa, nauczyli się łowić miejscowe ryby i polować na miejscową zwierzynę. Równie jak Bogu dziękowali miejscowym Indianom, od których nabyli ziarno i podstawowe umiejętności radzenia sobie w nowych warunkach.

Świętowali trzy dni razem z nimi. Takie były początki Thansgiving Day (Dzień Dziękczynienia). Powinni byli też świętować spotkanie z dzikim indykiem. Jego lotnicze umiejętności były mizerne, co najwyżej do pobliskiego drzewa na konar, żeby uniknąć spotkania z wilkiem.

Wędrówka warzyw, owoców i zwierząt z „Indii Zachodnich” na europejskie stoły była dosyć pokrętna. Pisałem już o pomidorach, a innym razem o kukurydzy. Wędrówka dzikiego, a później hodowlanego indyka też jest zagadkowa.

U naszych południowych sąsiadów można zamówić sobie polowanie na indyki kanadyjskie, czyli dzikie indyki. Tak prawdę powiedziawszy dzikie są one tak samo jak dzikie są bażanty, na które polują ważni decydenci. Samo polowanie to prawdziwa masakra. To jak polowanie na kury na podwórku, tyle że w lesie. Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko myśliwym. Zresztą odkąd moje córki przeszły na wegetarianizm, dla zachowania równowagi w rodzinie, zdałem egzaminy i zostałem myśliwym. Równowaga w przyrodzie musi być zachowana.

Reklama

We Francji indyk objawia się nam jako „dinde”, skrót od kurki indyjskiej. We Francji w dziedzinie jedzenia panuje porządek. Nie na darmo symbolem Francji jest kogut. Jednak kogut znalazł się tam dlatego, że Rzymianie mówili o mieszkańcach tych rejonów, czyli Gallach – gallus – a po łacinie to kogut. Francuzi się nie obrazili, w końcu coq au vin bliższe ciału niż marsylianka i gilotyna. Nie, wróć, gilotyna nie pasuje.

Anglicy nazwali indyka „turkey”. Dlaczego?

No właśnie. „Panie Alamira, kończ pan tę notkę” krzyknie pewnie za chwilę znany komentator. Turek jest niewinny. To angielscy handlarze, podobnie jak dzisiejsi posiadacze jakiejkolwiek technologii, próbują zawsze ukryć lub maksymalnie odłożyć w czasie odkrycie sposobów zarabiania. Podobnie było na początku z kukurydzą. Nazwali ją zbożem indyjskim lub zbożem tureckim. Nieujawnianie źródeł pochodzenia towarów, którymi handlowali, leżało w ich naturze. Inna sprawa, że kukurydza dostała się do Europy przez Turcję i kraje bałkańskie. Podobnie było zapewne z pierwszymi dostawami indyków do Anglii. Z Turcji sprowadzali ptaki afrykańskie, więc gdy pojawiły się na tych statkach dziwne duże ptaszyska, których wcześniej nie widziano, to poszło w miasto, że to turkey. I tak zostało.

Nie tak dawno można było kupić u zaprzyjaźnionego gospodarza wolno chodzącą indyczkę. Te dorodne – po oskubaniu – ważyły 4-6 kilo, indyki nawet 7-9 kilo. Pieczenie indyczki w piekarniku to prawdziwe wyzwanie, ale i efekt piorunujący. Mój ulubiony przepis to indyczka faszerowana cielęciną, wątróbką, zieloną pietruszką i kaszą pęczak. Jeśli przyjęcie jest na dziesięć osób, to indyczka musi być faszerowana, żeby wystarczyło dla każdego. Śląskie dodatki to kluski i buraczki. Pewnie Amerykanie dorzuciliby na deser kołocz z dyni.

Alamira, bloger Salonu 24

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj