Stefan Lipniak: Taka młodość. Za drutami

0
Były więzień KL Auschwitz III Stefan Lipniak przy baraku esesmańskim w Monowicach, 18.01.2017; fot. Dominik Gajda
Reklama

Wskazówka była taka: Gdy jedzie się z Oświęcimia w kierunku Zatoru, należy spoglądać w lewo, na mur zakładów chemicznych. Gdy długi mur się skończy, skręcamy w drugą uliczkę w prawo. Dojedzie się do niedużego bunkra w kształcie naparstka. Tam był wjazd do KL Auschwitz III Monowitz.

18 stycznia 2017 r. dojeżdżamy do bunkra jak naparstek w Monowicach pod Oświęcimiem. Stefan Lipniak, rocznik 1924, więzień nr 8524, jest tu po raz pierwszy od stycznia 1945 r.

– Patrz pani, dokładnie w 72. rocznicę ewakuacji – mówi.

Jan Lipniak, bratanek Stefana, dzwoni do drzwi domu tuż przy schronie, by spytać, czy na pewno to pozostałość po obozie. Otwiera młoda kobieta. – W tym miejscu była wartownia. Starsza osoba, która tu mieszkała, mówiła, że słychać było, jak grała obozowa orkiestra – relacjonuje mieszkanka Monowic. Pokazuje drogę do dużego bunkra (krążą legendy, że prowadzą z niego jakieś podziemne przejścia) i baraku, oba są z czasów wojny.

Reklama

Betonowy bunkier – opuszczone miejsce, żadnej tabliczki. Podobnie jak przy zrujnowanym ceglanym baraku w polach. Pan Stefan zagląda przez okno do środka.
– To barak esesmanów, tu mieli swoje odprawy. Za nim stał jeszcze jeden, ale został jakiś czas temu rozebrany. Ten też powinien zostać zburzony, bo wchodzą tam dorośli, młodzież, a to przecież niezabezpieczone – mówi mechanik z pobliskiego warsztatu.

Barak stał już poza terenem obozu. – Bo obóz kończył się o tu – pokazuje na środek warsztatu. Szuka planszy Auschwitz III, ale gdzieś mu zginęła. Wszystkie baraki więźniów zostały rozebrane, a jak na ironię został jedynie ten, esesmański. Wejście do obozu było przy tym domku na rogu, dawnej wartowni. Może pan Stefan słyszał, że w czasie ewakuacji kilku więźniów, Francuzów, schowało się w kanalizacji na terenie obozu? Pies ich wyczuł. Niemcy wrzucili do kanalizacji granaty. Mechanik tą tematyką się interesuje, bo trochę ludzi tu przyjeżdża, dopytują, on chce im coś odpowiedzieć.

Na fundamentach baraków

Historia Auschwitz III, jednego z największych podobozów KL Auschwitz, zaczyna się wiosną 1941 r., gdy budowana jest fabryka kauczuku i paliw płynnych największego niemieckiego koncernu chemicznego IG Farbenindustrie. Lokalizacja zakładu wydawała się jego twórcom idealna: blisko linia kolejowa, złoża węgla, a także KL Auschwitz, a więc siła robocza więźniów, za wynajem których przedstawiciele IG Farben wynegocjowali z komendanturą obozu preferencyjne stawki 3-4 marek za dniówkę. Początkowo kilkuset więźniów codziennie chodziło na budowę pieszo z Auschwitz, potem dowożono ich pociągiem. Gdy w 1942 r. wybuchła w Auschwitz epidemia tyfusu, prace na budowie zostały wstrzymane. Wtedy w wysiedlonej wsi Monowice założono obóz. W 1944 r. przebywało w nim 11 tysięcy więźniów. Dużo – mimo ogromnej śmiertelności oraz systematycznego pozbywania się chorych: zastrzykami fenolu w szpitalu obozu macierzystego albo w komorach gazowych w Birkenau. Nie po to firma inwestowała w budowę baraków – argumentowała dyrekcja fabryki – by mieć w nich robotników niezdolnych do pracy.

W Monowicach ciężko dziś trafić do miejsc związanych z obozem niewolniczej pracy Auschwitz III. Mieszkańcy postawili krzyż „w dowód pamięci pomordowanym w obozie numer 4 w latach 1941-1945”. Jest też pomnik. Monowice po wojnie rozbudowały się.

– Niektóre domy są postawione na fundamentach baraków – mówią ludzie.

– Jakoś niezbyt przyjemnie chyba tak mieszkać – zastanawia się pan Stefan. – Ale ważne, że tutejsi dużo pamiętają.

Najmłodszy

Gdy go zabrali z Bolęcina pod Chrzanowem, miał 17 lat. Był najmłodszym z dziesięciorga rodzeństwa. Starsi poszli na swoje, w domu został tylko on z mamą (tata zmarł wcześnie, gdy Stefan miał 8 lat). Niemiecka policja przyszła po niego w nocy z 26 na 27 czerwca 1941. Znalazł się wśród 800 młodych Polaków aresztowanych w ramach akcji prowadzonej przez Organizację Schmelt (nazwa od SS-Brigadenfuhrera Albrechta Schmelta, który w listopadzie 1940 r. zaczął tworzyć sieć obozów pracy przymusowej na Dolnym i Górnym Śląsku). Stefan z innymi młodymi ludźmi trafił najpierw do niemieckiego obozu pracy w Klein Mangersdorf, potem do karnego obozu pracy w Rattwitz, następnie do obozu Markstadt. W czerwcu 1944 r. znalazł się w Monowicach.

Przydzielili go do Zwangsarbeitslager fur Polen Nr 50 – obozu pracy przymusowej dla Polaków. – W Lager 50 byliśmy skoszarowani, pilnowani. Mieliśmy ubrania cywilne i „P” namalowane na plecach – wspomina. Kierownictwo IG Farben w pewnym momencie zaczęło „zwalniać” zakładników z Lager 50, by wręczać im nakazy pracy” (niby dobrowolnej) w fabryce. Stefan wykorzystał to, by uciec, choć wiedział, jakie mogą być konsekwencje. – Poszedłem na stację i pojechałem do domu – opowiada. Ukrywał się, ale znaleźli go.

Śpiew z nieboszczykiem

Pamięta, że gdy przechodził przez bramę Arbeit macht frei w Auschwitz I esesmani żartowali: „Partizant”. Jakiś więzień zaprowadził go do łaźni. Nie powiedział ani słowa. Rzucił pasiak, na którym był numer: 8524. Potem, w tej łaźni, więzień maszynką zaczął go golić. I to wszędzie, od dołu do góry.

Przyszedł następny, też więzień. Przyniósł wiadro z czymś śmierdzącym, „takim olejem”. Miał grubą rękawicę, zamoczył ją w oleju i wysmarował Stefana . – Chyba to było coś co miało odkażać. Śmierdzące jak pieron jasny.

W głównym obozie był parę dni. Kazali mu sprzątać teren obozu. Potem zabrali go więźniarką do obozu Auschwitz III Monowitz, prawdopodobnie jako tzw. więźnia wychowawczego, bo złamał „dyscyplinę pracy”. Więźniowie ci mieli numery, ale nietatuowane, poprzedzone literą „E”; było ich ogółem w obozie 9193 (to najwyższy numer).

– Od bramy zakładu IG Farben do obozu wiodła Strasse 1 – powtarza Stefan. Pracował przy rozładunku wagonów z materiałami na budowę: cegłami, drutami, wapnem. Trzeba było szybko to nosić na plecach. – Cały dzień. Tylko słychać było „schnell, schnell”.

Więźniowie umierali stojąc – z wycieńczenia. Padał taki i leżał aż komando kończyło na wieczór pracę. Dopiero wtedy zabierali zmarłych. Dwóch trzymało za ręce, dwóch za nogi. Czemu nie śpiewacie? – pytali esesmani, gdy szli z nieboszczykami. Śpiewali więc: „Haaaajli hajlo”. Kto nie śpiewał, obrywał pejczem.

Najwięcej się dostawało przy wejściu do bramy. Kapo (Żyd) meldował: komando szóste. Przy bramie tak bili, bo trzeba było równo iść, by mogli łatwo podliczyć, ilu więźniów wraca. I czapkę trzeba było zdjąć – jako wyraz szacunku.

Zupa ze szweli

Po robocie, wieczorem, mogli pójść pod okienko kuchni, by użyć miski, najważniejszego przedmiotu w obozie. Miskę miało się zawsze przy sobie. Robiło się w niej dziurkę, zawieszało na drucie u pasa, by nie zginęła. Miska była w użyciu raz dziennie – gdy zapełniała się „zupą ze szweli”. Była czarna jak podkłady kolejowe, czyli szwele. Smaku nie zdążyło się poczuć, bo jadło się szybko, a potem czekało na posiłek cały następny dzień. Do zupy rzucali im jeszcze „śmierdzącą kyjze, która wróciła zepsuta z frontu” i kostkę margaryny wielkości pudełka zapałek. – Po tej obfitej kolacji szliśmy spać.

Na potrzeby fizjologiczne stawiano w baraku jedno wiadro. Sikać chłopy chodziły w nocy jeden za drugim, raz dwa przepełnili. Na podłogę leciało. Takie warunki.

Drewniaki

Wyprowadzili ich 18 stycznia 1945 r. grupami. W sumie 14 tysięcy ludzi. To jakby pół Pszczyny szło. Na nogach mieli drewniaki. I to było nawet dobre, mówi pan Stefan, bo noga tak w drewnie nie przemarzła. Mogli zabrać koce, pod którymi w obozie spali. Kto był w czubie grupy, w czasie postoju dostał się pod dach folwarku, stodoły. Reszta spała na zewnątrz, na śniegu, na mrozie. Tymi kocami się okryli. Często kto w jakiej pozie zasnął, tak już został.

– Znajomy, Józek Wójcik, też szedł w marszu śmierci. Na drodze go spotkałem. Miał gorączkę, był rozpalony. Żalił się: „O, Stefan, jaki ja chory jestem!”. Chciał się ukryć w jednym domku przy drodze, ale esesman go wytropił i wyciągnął za kołnierz. Nie wrócił do domu.

Okruszyna

Szli przez Bieruń Stary, Mikołów Mokre, Borową Wieś do Gliwic – 55 km. My pokonujemy tę trasę samochodem. Prowadzi bratanek Jan. Opowiada, jak rano, przy śniadaniu stryjowi spadła na podłogę okruszyna chleba. Zaczął się po nią schylać. Wszyscy mówią, żeby zostawić, odkurzy się. „Przecież to jest chleb” – popatrzył na nich tak szczególnie i z wielką nabożnością podniósł okruszynę.

W lusterku widzę łzy w oczach Jana.

Prowadzi Jan Lipniak, bratanek Stefana; fot. Dominik Gajda

W dole z wapnem

W Bieruniu zatrzymujemy się przy bramie dzisiejszej fabryki Fiata. Pan Stefan prosi o odczytanie napisu na tablicy: „W styczniu 1945 r. podczas ewakuacji obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau na tym terenie zakopano w dole z wapnem dziesięciu więźniów zamordowanych na trasie marszu śmierci. Ekshumowani spoczywają na starobieruńskim cmentarzu. Cześć ich pamięci. W 60. rocznicę wydarzeń pokoleniom ku przestrodze”. Prosi, by zrobić zdjęcie tego miejsca, podobnie jak mogiły więźniów przy kościele św. Walentego. – To historyczna eskapada – mówi.

Modlitwa

Zapamiętał cegielnię w Mikołowie. Bo tam był odpoczynek w czasie marszu do Gliwic. Komin cegielni stał jeszcze w latach 90. XX w. Potem go zwalono. Dziś jest tam centrum handlowe.

Kawałek dalej, w lasku, w dole, znajduje się nagrobek. Pan Stefan zastanawia się, czemu w takim zagłębieniu zrobili pomnik, trzeba było postawić go u góry, by był widoczny.
– Powiedzieli im: uciekajcie. Gdy uciekali, zaczęli do nich strzelać – wyjaśnia Ewa Matera z UM w Mikołowie (jej referat zajmuje się opieką nad miejscami pamięci). Dół jest miejscem śmierci 13 więźniów.

W mogile na skraju cmentarza żydowskiego spoczywa 50 więźniów KL Auschwitz. Na cmentarzu parafialnym w Borowej Wsi – 31 zamordowanych więźniów. Stefan zapala tu znicz. Jan proponuje pomodlić się za zmarłych.

– W obozie niektórzy wątpili w Boga? – pytam Stefana.

– Tak.

– Pan?

– Żyłem w nadziei: że coś się stać musi.

Ucieczka

W Gliwicach wpędzili ich na teren po obozie (był otoczony drutem kolczastym). Tam przespali noc. Dostali po kawałku chleba. Ten kto zdołał złapać, ten miał. Załadowali ich do odkrytych wagonów – węglarek. Kierunek: Buchenwald i Mauthausen. Więźniowie wrzucani byli górą, gdy drzwiami się nie mieścili. Na głowy sobie spadali. Pociąg ruszył poza stację towarową w Gliwicach, ale zatrzymał się. Ciemno było.

O ucieczce zdecydowali wspólnie z Poldkiem Jaroszem. Znali się z dzieciństwa, też pochodził z Bolęcina. Wdrapali się na bok wagonu, zeszli na dół i schowali się za kołami. Przesuwali się pod kolejny wagon. Udało się. Milczeli cały czas. Dotarli do jakiejś budowy z budą dla robotników, w szczerym polu. Usiedli i znów milczeli. Na sobie dalej mieli pasiaki. Nagle usłyszeli, że ktoś idzie. Trzech ich było, w cywilnych ubraniach, mówili po polsku. Powiedzieli, że są Żydami, też uciekinierami. Chcieli iść do Krakowa. Tylko w którym to kierunku? Nie wiadomo, gdzie wschód, zachód. – Mówię Poldkowi: „Gdy byliśmy dziećmi zjeżdżaliśmy na sankach do późnych godzin i zawsze księżyc świecił na południu”. A tamtej nocy, gdy uciekliśmy, księżyc naprawdę ładnie świecił. Czyli idziemy na lewo, bo tam będzie wschód – zdecydowali, bo trzeba było jakiś kierunek obrać. Po drodze trafili do bauera. – Dał nam stare cywilne ubrania, brudne drelichy i barankowy płaszcz damski – opowiada Stefan. Poczuli się cywilami.

Szli całą noc. Gdy się rozwidniło, wydrapali dziury w kopie siana. – Ciężko się było dostać, bo to oblodzone było.

Tak przesiedzieli dzień. Nocą znowu szli. Wiedzieli, że dobry kierunek obrali, bo w rowach znajdowali ślady po więźniach marszu śmierci. Wracali do Oświęcimia.

– Przed Bobrkiem Żydki się rozdzielili. Nigdy nie miałem z nimi żadnego kontaktu – opowiada Stefan. Imion nie pamięta, bo gdzie tam człowiek myślał.

W okolicach Chrzanowa Poldek powiedział, że schroni się u brata. Stefan został sam. Szedł w kierunku Chrzanowa. Nagle widzi: żołnierz niemiecki zmierza w jego stronę. Z bronią.

– Wo ist Bobrek? – pyta.

– Bobrek ist hier.

– Danke. – Poszedł. Ja w lewo. A myślałem, że mnie zaraz zastrzeli.

Muzułman

W Chrzanowie widział niemieckich żołnierzy na biało ubranych, z bronią. Tu była linia frontu, bał się iść dalej. Wszedł do domu na chrzanowskiej kolonii. Mieszkańcy siedzieli w piwnicy. Wyszła właścicielka. Kazała iść na górę, zapaliła w piecyku. Dostał gorącej kawy z mlekiem.
Gdy się rozwidniło, zobaczył Ruskich. Mnóstwo. Pomyślał: jestem uratowany. I tak było.

Gdy z Chrzanowa szedł w kierunku Bolęcina, napotkał polanę pod lasem. Była usiana zabitymi żołnierzami – niemieckimi i rosyjskimi. Byli bez butów. Trupy leżały przy spalonych czołgach, wszędzie.

Poszedł do domu. Mama go nie poznała. – Nie chodź tu koło domu. Kto ty jesteś? Idź stąd! Ja nie mam syna, dawno go straciłam – mówiła. Odchuchała zamarznięte szyby i dopiero poznała Stefana.

Długo nie mógł dojść do siebie. W obozie takich skrajnie wycieńczonych ludzi w depresji nazywało się muzułmanami. Gdy nieco wydobrzał, wzięli go do wojska. W Bieszczadach prowadził zbrojną walkę z oddziałem UPA. Najpierw 44 miesiące za drutami, potem kazali mu bić się z UPA. Taka młodość.

Tysiąc meczów

Od lat 50. przez długi czas był sędzią piłkarskim. Poprowadził tysiąc meczów. Kilka lat temu wziął udział w konkursie wchodzenia na wieżę Kościoła Mariackiego. Pokonał 239 schodków. Ma to poświadczone na papierze. – Lubię się sprawdzać, co jeszcze wart jestem – uśmiecha się 93-latek.

W Krakowie, gdzie mieszka, ma dwa ulubione miejsca: Rynek i cmentarz. Najwięcej czasu spędza na cmentarzu. – Żonę miałem dobrą, piękną i mądrą. Ideał – opowiada. Przeżyli z Janiną 60 lat. Zmarła pięć lat temu.

Prawda i fałsz

– Bardzo ważne jest zakończenie napisu na tablicy w Bieruniu: ku przestrodze – powtarza Stefan Lipniak, gdy wracamy z „historycznej eskapady”.

Dopytuje, czy na pewno zrobiliśmy zdjęcia odwiedzonych miejsc. Bo to bardzo ważne dla Klubu Auschwitz zrzeszającego byłych więźniów. Ilu ich jest w klubie? Ho, już tylko paru. Poumierało wiele znaczących osób, np. Józef Paczyński, który był więźniem z pierwszego transportu. W klubie aktywny jest nadal np. Karol Tendera, przyjaciel pana Stefana. Wytoczył niemieckiej telewizji proces za określenie „polskie obozy koncentracyjne”.

Stefan Lipniak opowiada o jednym ze spotkań z młodzieżą, gdy licealistka z Niemiec powiedziała: „My się wstydzimy, że nasi dziadkowie byli wobec was takimi zbrodniarzami”. – Czyli ta dziewczyna zna historię i wybrała: trzeba powiedzieć prawdę. Dziadek na pewno ją lubił, bawił się z nią… a dzieckiem drugiego człowieka potrafił rzucić… Ja widziałem u tej młodzieży wstyd za dziadków… Ale przecież taka jest prawda.

– Nie ma z naszej strony złego nastawienia do Niemców. My przebaczyliśmy. Jest budowana przyjaźń polsko-niemiecka, jest współpraca. Tylko że prawdy nie można fałszować. Ku przestrodze.

Tekst: Renata Botor-Pławecka

Zdjęcia: Dominik Gajda

Bohater artykułu – Stefan Lipniak – zmarł 13 maja 2018 r.

Materiał jest chroniony prawami autorskimi. Kopiowanie bez zgody autorki zabronione.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj