Felieton kulinarny. Unia wasza, zupa nasza

0
Fot. arc
Reklama

Wystarczy wyjechać z kraju na tydzień, gdzieś w europejskie rejony Morza Śródziemnego, do jakiegoś czterogwiazdkowego all inclusive, by zatęsknić za naszymi zupami.

Czasem goszczę w domu, na rodzinnych obiadach, prawie już spokrewnionego Holendra. Wtedy nie podaję zupy. Za pierwszą bytnością oświadczył że, „on na obiad nie jada wody”. Uszanowałem jego wybór. I wcale mu się nie dziwię – te cienkusze serwowane w Europie jako zupy wcale na takie miano nie zasługują. Właśnie dobiega końca mój tygodniowy pobyt na wyspie Kos (Grecja), gdzie codziennie kosztowałem ich zup, nic nie nadaje się do opowiedzenia.

Na Śląsku mamy dwie zupy: sobotni żur i niedzielną nudelzupę, które są jakby poza wyborem. Są i koniec. Taki fundament tygodniowego rozkładu zajęć w kuchni. Są poza ego kucharza. Muszą być i już. Opowiadam oczywiście jak to drzewiej bywało. Taki śląski ordnung, gdzie każdemu dniu tygodnia przypisana była ta sama potrawa. Oczywiście wraz z porami roku zmieniały się dodatki, ale rusztowanie było niezmienne.

W poniedziałek jadano resztki z niedzielnego obiadu, we wtorek z resztek po resztkach smażono karminadle, a w środę z resztek po wszystkich innych resztkach gotowano eintopf – sycącą zupę, która nie miała już drugiego dania. Oczywiście dobrze było dorzucić do tego jakąś świeżo zdobytą kość z przyległościami. Jeśli to były kości ze schabu – eintopf niechybnie zmierzał w kierunku krupniku; jeśli to były wędzone żeberka – szykował się kapuśniak albo grochówka czy fasolowa. Z  rosołowego, czyli kawałka starej krowy, można było pójść w dowolnym kierunku: jarzynowej, ogórkowej, pomidorowej czy soczewicowej. Ta ostatnia kolorystycznie nie prezentowała się najlepiej, dla nas była to zupa z linzen, rówieśnicy ze wschodniej Polski nie rozumieli tej nazwy, a my odkryliśmy nazwę „soczewica” o wiele później. Dla nich zupa z linzen nie istniała, a my ją jedliśmy. Żyliśmy w innych światach, ta zupa mi to uświadomiła.

Mój ojciec, kiedy wepchał się przed matkę i gotował eintopf, to zawsze mu wychodziły „puca na kwaśno”. Nie lubiliśmy tego dania. Kiedy dorośliśmy do licealnych czasów przegłosowaliśmy, że tego nie chcemy jeść. Jednocześnie w pakiecie przegłosowaliśmy zakaz smażenia w domu hauskyjzy. To taki „ruszający się” spleśniały biały ser, którym nie interesowały się nawet muchy, a który ojciec smażył z kminkiem. W czasie smażenia my i okoliczna ludność wpadaliśmy w chroniczny bezdech.

Reklama

Zakazy te wprawiły ojca w przygnębienie. Z apatii wyrwał go dopiero pewien zakup w sklepie nieopodal z pomocami szkolnymi. Nabył tam zestaw młodego chemika z eleganckimi miedzianymi naczyniami i szklanymi rurkami do destylacji. Wkrótce zaczął wyrabiać słynne na całe podwórze pieprzówki i koniaki. Te drugie – dzięki zaoszczędzonym ze świąt rodzynkom i „wystanej” herbacie Assam (w ogólniaku zapraszaliśmy koleżanki na herbatkę ze słowami „jak wypiję Assam to Cię zassam”).

Ale miało być o zupach. O naszych polskich i śląskich zupach. Te zupy gdzieś tam w pradziejach narodziły się z tego kociołka zawieszanego nad ogniskiem. Dzielono się nie tylko pożywną strawą, ale i bezpieczeństwem, i miłością. Może dlatego w tej zupie widzę tyle dobrego. A  może to tylko złudzenie. Faktem jest to, że stara Europa zapomniała o zupach, a w naszej części i u wschodnich Słowian nadal cieszy się powodzeniem. Unia wasza, zupa nasza.

Alamira, bloger Salonu24

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj