Wiem, kto na mnie donosił

1
ks. prałat Bernard Czernecki, listopad 2017 r., fot. Renata Botor-Pławecka
Reklama

Rozmowa z ks. prałatem Bernardem Czerneckim, który 11 listopada 2017 r. został odznaczony przez prezydenta RP najwyższym odznaczeniem państwowym – Orderem Orła Białego. 30 listopada 2017 r. otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Kobióra.

WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W „NOWYM  INFO” nr 46 z 19.12.2017 r.

Renata Botor-Pławecka: – Odbierał ksiądz Order Orła Białego w mundurze górniczym. Czuje się ksiądz trochę górnikiem?

Ks. Bernard Czernecki: – Mundur mam od górników. To oni prosili ministra górnictwa, żeby  mi go przyznał.

Górnicy to żywa Ewangelia. Zjeżdżają do kopalni jak do kościoła. Zdają sobie sprawę, że to może być ich ostatni zjazd – mimo największej ostrożności. Ryzykując swoim życiem – idą ratować górnika, którego zasypało i szukają do skutku, nawet w najtrudniejszych warunkach. Nosić więc mundur takich ludzi to jest dla mnie wielki zaszczyt.

– Tata księdza też był górnikiem.

Reklama

– Był górnikiem na kopalni Wujek, a także powstańcem śląskim – w trzech powstaniach śląskich wyrąbywał chodnik do Polski. Byłem wychowywany w warunkach wielkiej miłości do Polski.

– Jakie było dzieciństwo księdza w Kobiórze?

– Było nas siedmioro (trzech braci i cztery siostry), ja jestem w środku. Mama nie pracowała zawodowo, tylko tata pracował. Dom był zawsze radosny. W niedziele, zwłaszcza latem, sąsiedzi przynosili instrumenty muzyczne (jeden harmonię, drugi trąbkę, ktoś flet, skrzypce), grali i śpiewali. Śpiewaliśmy pieśni patriotyczne, ludowe.

W pierwszej klasie moją nauczycielką była pani Danuta Gorączkówna. Przyjechał wizytator. Nauczycielka wywołała mnie na środek klasy i powiedziała, że mam zaśpiewać. Śpiewałem o Piłsudskim: „To nieprawda, że ciebie już nie ma. To nieprawda, że jesteś już w grobie. Chociaż dzisiaj cała polska ziemia w żałobie. Chociaż serce już w tobie nie bije, nie zwyciężył cię nigdy wróg żaden. Ukochany marszałku Piłsudski, my żyjący twoim pójdziemy śladem”. Wizytacja wypadła kapitalnie.

– Skąd była nauczycielka?

– Pochodziła z Bielska. W 1939 r. zginęła  w mundurze harcerki, zaraz jak Niemcy wchodzili.

– 1939. Radosne dzieciństwo się skończyło.

– Pamiętam, jak pierwszy raz dostałem w twarz w szkole – za to, że mówiłem po polsku. Przed wojną skończyłem dwie klasy, w trzeciej klasie byłem już w niemieckiej szkole.

Najstarszego brata rozstrzelali Niemcy. Dwie siostry były na robotach w Niemczech. Najstarsza wróciła z robót z rakiem żołądka i dość wcześnie odeszła.

– Za co Niemcy rozstrzelali brata?

–  Miał 21 lat. Zaciągnęli go do Wehrmachtu. Pewnego dnia przyszła wiadomość, że został skazany na śmierć z powodu „rozsadzania siły militarnej Niemiec”. Nie dowiedzieliśmy się nic więcej. Zginął we Francji, więc myślę, że może miał kontakty z partyzantką. Jest pochowany na cmentarzu w Arras.

– Wasz dom był bardzo religijny?

– Tak, choć do dziś w całym moim pokrewieństwie nie ma ani siostry zakonnej, ani drugiego księdza. Mój tato, choć pracował na kopalni, nigdy nie opuścił niedzielnej mszy św. Nigdy też nie słyszałem, żeby przeklinał. Nie używał żadnego alkoholu. Nie dlatego, że podpisywał jakieś deklaracje. Po prostu nie pił, nawet piwa.

– Ksiądz nie od razu planował wstąpić w stan duchowny. Planował ksiądz zostać… aktorem.

– Tak jest.

– Dość nietypowe zestawienie. Chociaż… Karol Wojtyła też był zainteresowany teatrem.

– Przecież msza święta i  nabożeństwa też mają coś z dramatu, jest podział ról, ksiądz robi swoje, organista swoje, kościelny swoje, lud swoje. Byłem ministrantem i przez całą wojnę nie opuściłem ani jednej mszy św. Nie chciałem, by ksiądz był na mszy sam. Msza była o 6 rano. Wstawałem codziennie, szedłem ok. 2,5 km do kościoła.

Teatr? W Kobiórze działała grupa teatralna, w której grałem. Rzuciliśmy się nawet na wystawienie III części „Dziadów” Mickiewicza.

– Poważna sprawa.

– Po przedstawieniu miałem propozycję pójścia do szkoły dramatycznej bez egzaminu. Tylko wtedy trzeba było „iść po linii”. Ale to jeszcze nie było najgorsze. Miałem kolegów, którzy opowiadali mi, jakie jest dno moralne wśród aktorów. Co innego scena, a co innego za sceną. Wierzyłem im, bo występowali jako statyści, bywali w teatrze. Mnie, wychowanego w katolickiej rodzinie, zraziło to. Potem, już jako ksiądz, wiedziałem, że to tylko były takie popisy kolegów. Poznałem wielu aktorów – wspaniali ludzie. Nic się nie zgadzało z tym, co słyszałem w młodym wieku.

– Stanęło na seminarium.

– Pojechałem do seminarium trzy miesiące po terminie zgłoszeń. Po rozmowie z rektorem przyjęto mnie na studia teologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim.

– Co na to rodzice?

– Podziwiam mojego tatę, który powiedział mi: „Spróbujesz, skoro tak uważasz. Ale jeżeli się przekonasz, że to nie jest twoje miejsce, to dom masz otwarty”.

– Ważne.

– Tak. Miałem więc taki luz. Przez dwa lata byłe studentem byle jakim, bo myślałem, że mnie wyleją.

– Dlaczego?

– Bo tak nagle się zdecydowałem. Nigdy wcześniej nie myślałem o seminarium. Myślałem o aktorstwie i nagle zmieniłem na seminarium. Poznawałem więc wówczas Kraków. Zamiast na wykłady fajniej było iść do kościoła Mariackiego, na Wawel. Mówiłem sobie: jak mnie wyleją, to przynajmniej poznam Kraków. Ale tak się nie stało. Od trzeciego roku byłem wzorowym studentem. Już wiedziałem, co chcę robić.

– No przecież: wykłady u Karola Wojtyły.

– To na czwartym i piątym roku mieliśmy etykę społeczną z Karolem Wojtyłą. Wtedy już wiedziałem, że chcę być księdzem. Solidnie brałem się do roboty.

– Jaki był profesor Wojtyła?

– Przed nim etykę społeczną wykładali Bardecki (był związany z „Tygodnikiem Powszechnym”) i Kominek, późniejszy kardynał. To, co oni wykładali, pamiętam do dziś bez notatek, mam w głowie. Ale z tego, co mówił Wojtyła, nic nie pamiętam. Bo to była sama filozofia. Przy egzaminie Karol Wojtyła był za to jak dobra mama. Czuło się też, że jest to ktoś niezwykły, osobowość.

– Do wojska nie wzięli księdza?

– Otrzymaliśmy książeczki wojskowe: „zaliczony do rezerwy bez odbycia służby wojskowej”. Ale przynajmniej raz w miesiącu my, klerycy, stawaliśmy przed komisją wojskową. Wzywali nas, by sprawdzić, czy nie mamy platfusa albo hemoroidów, czy nie chorujemy na płuca.

– Taki pretekst, by tylko wezwać?

– Tak. Mówili mi: „Panie, zrozum pan, dzisiaj studiować teologię? Za 30 lat nawet stare babki do kościoła nie będą chodzić. Zostawcie niebo ptakom!”.

– „Nawracać” was chcieli?

– Tak. „Zmień pan kierunek na jakiekolwiek inne studia, bez egzaminu”. Pytaliśmy ich: „A kto wam będzie dzieci chrzcił? A kto wam ślubów udzieli?”.

– Zdarzali się klerycy, których udało im się przekonać?

– Nikt się nie poddał. W późniejszych latach brano kleryków do wojska. Też chciano w ten sposób wpłynąć na rezygnację z seminarium. Poza tym chcieli poróżnić żołnierzy-kleryków z innymi. Dlatego klerycy mieli stoły nakryte obrusem i do obsługi panie kelnerki w supermini. Różnych sposobów używano. Ale to się nie udało.

Skończyłem UJ w 1954 r. Wtedy zlikwidowano teologię na UJ i powstała Akademia Teologiczna.

– 1954 rok – chyba ciężkie czasy dla księdza.

– Gdy byliśmy w seminarium, żołnierze szli w kolumnach na ćwiczenia obok naszego seminarium. Jak zbliżali się do seminarium, dowódca dawał  komendę: „Trzy-cztery!”. I: „Nie paaaapież nam wybrzeeeeże dał. Nie Śląsk biskupów byyył. Ziemie te polski żołnierz krwią zlał. Na niej praojciec żyyyył”. Szli z powrotem: „Trzy-cztery!”. „Cześć wam panowie prałaaaaaci. O cześć wam książęta prałaaaaci. Za kraj nasz krwią bratnią zbryzgaaaany…” [śmiech]. A  żołnierze szli i pokazywali, że dowódca ma świra. Takie to były czasy. Dziś to humorystyczne, ale wtedy najwięksi patrioci ginęli w więzieniach. Krzyże usuwano. Wszędzie tylko „generalissimus Stalin”. Księży, biskupów zamykano. W sutannach mogliśmy na Kraków wychodzić tylko trójkami. Nigdy w pojedynkę.

– Dla bezpieczeństwa?

– Bo zdarzało się, wyszedł kleryk i nie wrócił. Były rewizje. Kilku kleryków aresztowano – za działalność przed wstąpieniem do seminarium. To „przestępstwo” polegało na tym, że należeli do sodalicji mariańskiej.

– Z Krakowa, Małopolski wrócił ksiądz na górniczy Śląsk. Był ksiądz wikarym np. w Brynowie.

– To było opatrznościowe, że akurat tam. Tato tam pracował w kopalni, a ja przyszedłem jako kapłan właśnie do tej parafii. Tyle że nie było probostwa. Wstrzymano budowę kościoła. Mury podciągnięte gdzieś do 3 metrów, w środku barak, w którym się gromadziliśmy. Przyjeżdżam i proboszcz mówi, że nie mam gdzie mieszkać. Bo on mieszka w jednym pokoiku, w którym ma zarazem kancelarię parafialną. Co robić? Na kolana i  różaniec. Gdy my się modliliśmy, siostra  proboszcza chodziła od domu do domu i szukała dla mnie mieszkania. Znalazła: wychodek na dworze, nie ma wody bieżącej (ani ciepłej, ani zimnej), umywalka jest, ale pod nią było wiadro, więc wodę się przynosiło, wlewało, potem korek się wyciągało, woda leciała do wiadra. Można powiedzieć: warunki misyjne w Katowicach. Po dwóch tygodniach jednak pojawiły się propozycje. Ludzie chcą mnie przyjąć na mieszkanie.

– A co się tak obudzili?

– Młody ksiądz, zaśpiewał, przekonali się, chcieli przyjąć. Ale ja podziękowałem. Ta pierwsza rodzina mnie przyjęła bardzo serdecznie, nie znając. I tam zostałem. To było też moje najpiękniejsze probostwo.

– Górnicza rodzina?

– Tak. Ci ludzie byli tak serdeczni, że aż to dla mnie było krępujące. Co zdjąłem z siebie, rano wyprane, wyprasowane, choć protestowałem. Mówiłem, że nie wolno czyścić mi butów. Gdzie tam. Buty zawsze wyczyszczone. Zawsze słoik kompotu otwarty. W niedziele przychodziła szersza rodzina i także mnie proszono, bym z nimi zjadł obiad. Wielka, wielka serdeczność.

– Ale początkowo z górnikami z Brynowa też nie było łatwo. Wielu niewierzących?

– Trudno powiedzieć, czy byli niewierzący. Raczej zupełnie zapomnieli o Bogu. Im Pan Bóg nie był potrzebny – tak by to można powiedzieć. To byli komuniści wydaleni z Francji i Belgii. Polscy komuniści, którzy tam trochę rozrabiali, tu dostali pracę, fińskie domki. Gdy proboszcz mnie tam wysyłał pierwszy raz na kolędę, powiedział: „Za półtorej godziny wrócisz”. Okazało się, że wszyscy mnie przyjęli! 80 domków obszedłem. Wróciłem o północy. Ładnie ubrani czekali przed wejściami do domów. Potem powtórzyło się to ze spowiedzią na Wielkanoc. Szli do swojego, czyli do mnie.

– Zjednało ich to, że księdza tata tam pracował, że ksiądz też z górniczej rodziny?

– Myślę, że tak.

– A jak się ksiądz znalazł w Jastrzębiu?

– Zanim przyszedłem do Jastrzębia, przez osiem lat byłem proboszczem w Nowym Bytomiu. Bardzo dobrze mi tam było. Przyjechał biskup Bednorz na wizytację, spotkał się z mieszkańcami. Opowiadali mu, jak oni, przybysze z Polski, zostali przyjęci, że od razu poczuli się jak w domu. Dwa tygodnie po wizytacji biskup wezwał mnie i mówi: „Pójdziesz do Jastrzębia, bo umiesz radzić sobie »z gorolami«, czyli przybyszami” [śmiech].

– W Jastrzębiu byli gorole?

– Sami, do tej pory są. Tu jest 4 proc. rdzennych Ślązaków, reszta to ludzie z całej Polski.

– No to dostał ksiądz zadanie [śmiech].

– Tak. I zadaniem była też budowa kościoła. Przybysze wykazali wielką odwagę. Domagali się tego kościoła, walczyli o niego.

– Bo to które lata? Siedemdziesiąte?

– W 1975 zaczęliśmy budowę. Przez cztery lata modliliśmy się na ulicy, bo nie było zezwolenia na budowę. Tam, gdzie dziś urząd miasta, odprawialiśmy msze św. pod gołym niebem. Potem przeszliśmy „na górkę” – modliliśmy się w błocie. Tu, gdzie dziś stoi nasz kościół, było takie miejsce rekreacyjne, ludzie się opalali itd.

– Zajrzałam do „kościoła na górce” przed naszą rozmową. Zaskoczył mnie ołtarz, w którego tle jest szyba z widokiem na ogród.

– Specjalnie to zostało tak zaprojektowane. Ma przypominać, że wszystko się zaczęło w plenerze.

– A jak ksiądz stał się opozycjonistą?

– To nie tak. Wie pani,  mogę podziękować Bogu, że znalazłem się w tym czasie, w tym miejscu. Robiłem to, czego oczekiwali ode mnie robotnicy. Przyszli powiedzieć, że jest strajk i proszą o pomoc.

– Duża odpowiedzialność powiedzieć: „Strajkujcie, walczcie”.

– To nie była walka polityczna, walka klas. Tu nie chodziło o to, by walczyć z poszczególnymi osobami. Chodziło o naprawę tego, co złe. W tym sensie mogłem się w to angażować – by służyć Kościołowi, Ojczyźnie, górnikom. Nie mówiłem: „walczcie, strajkujcie”. Przyszli do mnie, bo mieli do mnie zaufanie.

Pamiętam, była niedziela. Wychodzę do mszy św. Ministrant chce dzwonić, wołam, że ma zaczekać, bo mnie ktoś szarpie za ornat. Przyszło trzech górników. Z butów wyciągnęli biało-czerwone opaski z pieczątkami, żeby udowodnić, że to nie jakaś podpucha. Mówią: „Strajk się łamie. Co mamy robić?”. Trzy dni strajkujemy, a w radiu i telewizji podają, że górnicy fedrują”.

– Propaganda.

– Tak. Oni od trzech dni strajkują, a Polska nie wie, że górnictwo stoi. Zagranica też milczy. Jaki sens? Do tego mnożą się prowokatorzy, esbecy, milicja przychodzą po cywilnemu. Ja, zwykły ksiądz, myślę: co robić? Tyle co mi przyszło na myśl: trzeba ogłosić strajk okupacyjny, zamknąć kopalnie. „Będziecie tak długo na kopalniach aż się strajk skończy. Prowokatorów usuńcie, a ja to ogłoszę”.

– Ogłosi ksiądz gdzie? W kościele?

– Tak. Chodziło o to, by ludzie zanieśli górnikom ciepłą odzież (bo są chłodne dni), jedzenie. Poza tym wyjaśniłem, że dwa tygodnie strajkuje wybrzeże i władza nie chce z nimi rozmawiać. Górnicy więc z robotnikami z wybrzeża się solidaryzują. Nie walczą o lepszą kość, bo górnikom nie wiedzie się źle. Ale cała Polska jest w biedzie, nawet rolnicy stoją w kolejkach po własny chleb. Nie ma co czekać, aż wybrzeże coś wywalczy, a my będziemy korzystać. Poza tym dlaczego górnicy mają pracować dnie i noce, niedziele i święta? (bo mieli tylko jeden dzień wolny w miesiącu). Przecież to tylko na bramach napisać „Arbeit macht frei”. Gdy to wszystko powiedziałem, całe procesje poszły na kopalnie z jedzeniem, odzieżą i mówili, co usłyszeli w kościele. Odprawiliśmy też msze św. na wszystkich kopalniach.

– Inni księża się włączyli?

– Miałem wtedy ośmiu wikarych. Wszyscy poszliśmy na kopalnie.  Gdy weszliśmy, rozległy się oklaski: „Księża z nami, Kościół z nami. Pan Bóg z nami. A jak Pan Bóg z nami, to kto przeciw nam?”. Czuli się bezpieczni. Mówiliśmy: „Jeśli chcecie, zostaniemy z wami na kopalniach”. Pierwszego dnia rozdaliśmy różańce, obrazki z Ojcem Świętym i Matką Boską Częstochowską, które były przygotowane dla dzieci komunijnych.

– Ale różnie się to mogło skończyć.

– Mogło się skończyć bardzo źle. I robotnicy mieli strach w oczach. Liczyli się z tym, co ich może czekać.

Przyszedł do mnie pan Zbigniew Gorczyca z Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Było jasne, że władza się poddaje, wywraca, rozpada. Prosił, żeby przekonać górników do rozmów z delegacją rządową, która od kilku godzin jest w Jastrzębiu (a górnicy nie chcą z nią rozmawiać). Od niego się dowiedziałem, że 48 kopalń jest w strajku. Argumentował, że kopalnie mają tylko zapasu węgla na 3 dni. Jak wszystkie staną, będzie krach gospodarczy. A potem przyszli do mnie górnicy.

– Bali się negocjować.

– Tak. Bo oni prości, po szkole zawodowej, a tu grube ryby z rządu. Powiedziałem, że przecież górnicy mają argumenty, mają więc mówić po swojemu, po naszemu, bo wiedzą, dlaczego strajkują. Na mszy św. powiedziałem, że Ojciec Święty na placu Zwycięstwa wołał: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi. I Pan Bóg go wysłuchał. I was wybrał, że macie zmienić ten zmurszały porządek”.

– Stan wojenny. Pamięta ksiądz?

– Bardzo dobrze. Przyszedł komisarz mnie straszyć, że prawa wojny są okrutne i nie oszczędzą ani kościoła, ani księży. I mam zostawić robotników i nie mieszać się w te sprawy. A ja mówię: „Jeżeli tym robotnikom stanie się jakakolwiek krzywda, pierwszy pójdę w proteście. I może mnie pan zastrzelić. Przyszedł pan do mnie pod bronią, a ja siedzę naprzeciw  z gołymi rękami. Górnicy, robotnicy są tak samo bezbronni jak ja. Kto więc dla kogo jest groźny?”. Tłumaczył się, że ma broń, bo jest oficerem, ale jej nie użyje.

– Skąd był?

– Z garnizonu gliwickiego. A jednak użyli broni. Na Zofiówce polała się krew [milczenie].

– Co dalej?

– Górników aresztowali, więc trzeba się było ich ratować. Starać się o adwokatów, opłacać ich, zająć się ich rodzinami. Musiała to robić parafia. Trwała budowa kościoła. Powiedziałem ludziom: „Wstrzymujemy budowę kościoła, bo dla nas ważniejsi są ludzie. Musimy się zaopiekować”.

– Wielu szukało u księdza pomocy?

– Mieliśmy 74 rodziny na utrzymaniu.

– Rodziny internowanych?

– Tak. Plus internowani, których trzeba było wyciągać. Gdy mieli rozprawy, byli skazywani, dostawali kolegia, trzeba było za nich płacić.

– Ksiądz ukrywał ludzi?

– Ależ to wszystko działało oficjalnie. I to było dla esbecji najtrudniejsze: nie mogli wyciągnąć łap po górników i ich zeszmacić. Zwolnieni górnicy, którzy nie mogli nigdzie otrzymać pracy (bo nie podpisali lojalki, że będą donosić), otrzymali legalną pracę  u mnie – przy budowie kościoła. Byli zgłoszeni z ZUS-ie, w urzędach. Proszę to sobie wyobrazić. Aresztowano Solidarność, bo chciano ją rozbić. Tymczasem przywódcy strajków nadal się spotykali, byli zjednoczeni – u mnie, bo u mnie legalnie pracowali!

– Esbecy mieli swoje sposoby…

– Były nieskuteczne. Górnicy u mnie zarabiali tyle, ile na kopalni, by móc utrzymać rodziny. Wszystko płaciła parafia. Nie wiem, jak to będzie na Sądzie Bożym…

– Dlaczego?

– Bo to było parafialne! A w zupełnie na inny cel zostało przeznaczone. Ale głosiłem, że chodzi o ludzi.

– Powstało u księdza centrum Solidarności? Co tu robili ci działacze?

– Długo tu byli, a co robili, to też się na Sądzie Bożym dowiem. Oni wiedzieli, na co jestem narażony, więc wiele rzeczy robili bez mojej wiedzy.

– Często esbecy przychodzili do księdza?

– Był okres, że codziennie – w ramach godzin otwarcia kancelarii. I trzeba było ich przyjąć. Przychodził, mówił, że jest z SB i chce rozmawiać z księdzem. Liczyłem się z tym, że w każdej chwili mogą mnie zlikwidować. Przygotowałem na to mamę.

– Gdy się słyszało o ks. Popiełuszce…

– Miałem śruby w kołach samochodu poluzowane niejeden raz. Chodzili po dachu, nad moim mieszkaniem. Wszystko pozamykane, a tu nagle ktoś udaje pijanego i chodzi po dachu. Penetrowali ten teren. Znali rozkład wszystkich pokoi, piwnic. Gdy straszyli rewizją, byli wyznaczeni po nazwisku milicjanci, kto które pomieszczenie będzie sprawdzał.

– A nie namawiali księdza do współpracy?

– Początkowo próbowali, ale z nimi trzeba było być stanowczym. Gdy powiedzieli, że mam zwolnić siostry zakonne, by nie uczyły lekcji religii, wstałem i walnąłem pięścią w stół: jak on, urzędnik państwowy, może namawiać mnie do nieposłuszeństwa wobec mojej władzy. W IPN-ie przeczytałem po latach, że jestem facetem, który zawsze stanie po stronie Kościoła i biskupa.

– Przeglądał ksiądz teczki na swój temat w IPN? Dużo tego?

– Jest kilka tomów.

– Czytał ksiądz zapiski „opiekuna”?

– Wielu „opiekunów”. I wiem, kto na mnie donosił. Ale z ambony ogłosiłem, że wezmę to do grobu, że tego nie ujawnię.

– ?

– Chodzi o rodziny. Bardzo porządne, dobre… Kogoś złamali, nie wiadomo na czym przyłapali. I  donosił.

– Gdy ksiądz to czytał, było zaskoczenie?

– Są notatki oficerów, którzy przesłuchiwali tajnych współpracowników. Oficer rozmawiał, jak my teraz, i robił notatkę, którą podpisał swoim imieniem i nazwiskiem. Mogło być tak, że miał podsłuch, może nagrywał, a potem napisał co chciał. Ale czasem jest napisane dokładnie, że spotkali się w mieszkaniu TW, w konkretnej kawiarni, i TW otrzymał taką i taką sumę pieniędzy, wziął takie i takie prezenty… Albo TW mówi: „Nie mogę przyjść na spotkanie, bo rozpoczynam urlop, ale po urlopie zaraz się zgłoszę”. I zgłasza się. To już jest mocne zaangażowanie.

– Jakoś tłumaczy ksiądz tych ludzi? Bo szczęśliwie księdzu się nic nie stało, ale byli tacy, którym przez taki donos mogło się coś stać.

– I mnie stałoby się, nie mam wątpliwości, gdyby to trwało trochę dłużej. Popiełuszko zginął w 1984 r. Dziś Alojz [dawny Solidarnościowiec] mówił mi, że znalazł w IPN-ie wymyślone przeciwko mnie zarzuty i notatkę, że trzeba mnie zlikwidować, a wtedy inni księża nie będą mieli odwagi.

Pamiętam, że pod koniec sierpnia w 1984 r. przyszedł do mnie eksksiądz (rzucił kapłaństwo). Znał mnie, bo był z Nowego Bytomia. Przyszedł, a wyglądał jak Napoleon pod Waterloo – załamany. Mówi: „Byłem na milicji cztery godziny. Chcieli, żebym pisał wszystko co o was wiem. Nie pisałem, tylko zeznawałem przed milicjantami, którzy nie  byli stąd. Bo tutejsi tylko na baczność przed nimi stawali”. Pytali go, czy jestem z jakąś kobietą na „ty”, czy z jakimiś kobietami się spotykam, jakie alkohole lubię, czy choruję, jakie lekarstwa zażywam. Mówię mu: „Wiesz co? Takie głupoty! Napij się kawy”. Ale to nie były głupoty. Potem się dowiedziałem. W październiku zginął ks. Popiełuszko. Mordowali.

– Popiełuszkę ksiądz znał?

– Jasne. Spotykaliśmy się. Tylko Popiełuszko więcej jeździł, bo był wikarym. Ja byłem proboszczem dużej parafii, miałem budowę. Chociaż mnie proszono, nie zgadzałem na wyjazdy się, bo na miejscu byłem potrzebny. Popiełuszko był w Warszawie i jego pierwszego zlikwidowali… Biskup Damian powiedział mi kiedyś, że widział listę: „Dziękuj Bogu, bo miałeś być drugi”.

– Czuje się dziś ksiądz doceniony Orderem Orła Białego od prezydenta RP?

– Mam 87 lat. Cieszę się, że Orzeł do mnie przyleciał. To nagroda, która cieszy tu, na ziemi. Ale św. Paweł mówi, że przygotowany jest wieniec chwały wszystkim, którzy kochają przyjście Pana. I ja mówię, że może się załapię. Bo ja też kocham przyjście Pana.

listopad 2017

Ks. prałat Bernard Czernecki, ur. w 1930 r. w Kobiórze, absolwent teologii na UJ, święcenia przyjął w 1954 r., był wikarym w parafiach w Katowicach Brynowie, Lublińcu,  Świętochłowicach, Michałkowicach, w Zabrzu Pawłowie. Był dziekanem dekanatu Ruda Śląska i proboszczem w Nowym Bytomiu,  proboszczem w parafii św. Katarzyny i budowniczym kościoła NMP Matki Kościoła w Jastrzębiu Zdroju, potem proboszczem tej parafii („kościół na górce”, 1979-1994 ). Od 1994 na emeryturze. Wspierał strajki na KWK Jastrzębie i KWK Moszczenica w 1978 r., organizował Duszpasterstwo Ludzi Pracy (1980-2005), Komitet Pomocy Internowanym i Aresztowanym (1981-1989). W 1980 był doradcą MKR-u w Jastrzębiu Zdroju, twórcą siedziby MKR-u Solidarności w kościele na górce. W latach 1981-1989 zatrudniał zwolnionych górników, przechowywał sztandary Solidarności, organizował pomoc rzeczową, finansową i duchową dla strajkujących górników, aresztowanych i internowanych oraz ich rodzin. Do 2005 r. kapelan Solidarności.

Materiał objęty prawami autorskimi. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

 

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Czy coś w ludziach się zmieniło?

    Za PRL walczyłem z komuną, represjonowano mnie (m.in. wyrzucono z pracy na uczelni, miałem zakaz paszportowy, odebrano mi licencję krótkofalowca, nadto pomniejsze podszczypywania), dzisiaj mam status działacza opozycji i osoby represjonowanej, Krzyż Wolności i Solidarności, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski.
    Ale czy ludzie się zmienili?

    Po czterech latach badań naukowych w IPN, podczas których sprawdziłem wszystkich księży archidiecezji, opublikowałem na swej stronie listę księży zarejestrowanych przez SB (30 procent!)[…]
    W efekcie otrzymałem prośbę od proboszcza z kościoła (gdzie od lat codziennie chodziłem na Mszę Św.), a który to proboszcz znalazł się na „mojej” liście, abym nie przychodził już do tego kościoła! Powiadomiony o sprawie biskup pomocniczy nie widzi nic niewłaściwego w takim prośbo-zakazie!

    Zmiana musi nastąpić w ludziach! Ja odchodzę już z tego świata: z bólem i poczuciem niezrozumienia i odrzucenia… Najwyraźniej nikogo takie rzeczy już nie obchodzą.

    dr Krzysztof Borowiak, Poznań

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj