Felieton kulinarny. Zaopatrzeniowiec z Bostonu na targu w świętokrzyskim

0
Fot. Pixabay
Reklama

Kilka razy w roku jadę na sobotni targ do małej miejscowości w województwie świętokrzyskim. Przyjeżdżam w piątek wieczorem do wsi nieopodal, gdzie nocuję w miejscowym pałacu.

Pałac to zbyt duże słowo, ale miejscowi tak mówią o tym typowym polskim dworze. Wybudowany na przełomie XVII i XVIII wieku, znacznie rozbudowany w latach trzydziestych ubiegłego wieku dzięki mariażowi polskiego szlachcica z kapitałem amerykańskim. Kapitał amerykański miał postać pięknej kobiety i wyobraźnię opartą na klasycznych wzorcach. Dzięki temu dobudowano dwie oficyny po bokach i podwyższono dwór, a wszystko w oparciu o takie proporcje, że dziś dwór wygląda jak mały pałac rzymskiego patrycjusza gdzieś w Lacjum.

W te piątkowe wieczory, korzystając z tej samej znajomości z dzisiejszym gospodarzem tego miejsca, spotykałem się nieraz z obywatelem amerykańskim, którego pradziad „gdzieś z tych okolic” wyjechał za chlebem za ocean. Gość ten gotuje w prywatnym klubie w Bostonie i zna osobiście przynajmniej dwie osoby z pierwszej setki najbogatszych ludzi świata. Dla nich gotuje, a właściwie odpowiada za zaopatrzenie. W klubie stołuje się niewiele osób, jest on oczywiście zamknięty dla gawiedzi. Ląduje prywatnym samolotem w Krakowie w piątek i po sobotnim targu odlatuje z powrotem. Po co przylatuje? Po to samo co ja.

Sobotni targ w małej świętokrzyskiej miejscowości trwa od rana do rana. Latem już po godzinie szóstej pojawiają się pierwsi klienci, a zimą przed ósmą. Do godziny dziesiątej kończą się najważniejsze żywnościowe transakcje i tylko stoiska warzywne i z obuwniczo-tekstylną tandetą są otwarte jeszcze godzinę po południu.

Co można kupić do dziesiątej? Mięso i nabiał. Najbardziej świeże mięso to króliki w klatkach. Jak ktoś woli te „bite z rana” i oskubane – to kurki. Kogutki, te większe rosołowe, a czasami też kaczuszki leżą z nieoskubanymi łapkami w rzędach na ziemi. Taki wiejski pokot. Po barwie tłuszczu i zapachu można wybrać te najlepsze.

Reklama

Potem nabiał. Jajka i mleko w plastikowych butelkach po mineralnej. I przede wszystkim gomółki sera. Potem w okolicznym sklepiku kupuję masło i śmietanę z małej, miejscowej mleczarni. Pod koniec czerwca kupuję masło na zimę i zamrażam. W tym czasie mleko jest już w pełni ze słońca, z pierwszego siana i z nieprzekwitniętych ziół.

Niestety, ceny na targu są wysokie, znacznie wyższe niż w markecie. Te na mięso i nabiał, bo warzywa są znacznie tańsze. Po zakupach białkowych czas na węglowodanowe.

Dziewięciokilowego chleba nie trzeba kupować w całości. Warzywa wybieram najbardziej pachnące. Najlepsze to te brudne i poskręcane, nieregularne i małe, z urody podobne do dzwonnika z Notre Dame. Za główkę kapusty płacę niewiele. Warzywne zakupy poprawiają budżet całości.

Mój kolega zza oceanu macha mi ręką na pożegnanie. Nie znam jego budżetu. Odjeżdża starym dostawczym volkswagenem pilotowanym przez Wojtka, z pałacu prosto na lotnisko w Balicach. Wojtek dba o pięciohektarowy park wokół pałacu i jest w nieokreślonym wieku. Znam go od ponad dwudziestu lat i zawsze był w nieokreślonym wieku. Tyle moja opowieść. Czy ona jest prawdziwa? Sami oceńcie. Ja bym nie uwierzył.

Alamira, bloger Salonu24

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj