Ratowała życie dzieci i matek

0
Siostra Maksymiliana w Boliwii, fot. z arch. Barbary Sojki
Reklama

Przez wiele lat pracowała w Boliwii. W zapomnianych przez świat indiańskich wioskach ratowała ludzkie życie. Siostra Maksymiliana (Aleksandra Sojka), misjonarka, pochodziła z Pszczyny. Zmarła 7 lutego 2020 r.

Renata BOTOR-PŁAWECKA

Siostrę Maksymilianę poznałam w 2007 r. Spotkałyśmy się w domu jej rodziców, Barbary i Józefa Sojków, w Pszczynie. Akurat przyjechała z Boliwii na urlop, który był raz na cztery lata. Skontaktował nas ze sobą nasz wspólny znajomy, ks. Piotr Zegrodzki.

Powstał wówczas mój artykuł „Jakie kobiety, taki cały naród”, opublikowany w „Echu”, w którym wówczas pracowałam.

Tam, gdzie naprawdę trudno

Siostra Maksymiliana, fot. Franciszek Szczepańczyk – Facebook

Aleksandra Sojka do zakonu wstąpiła w 1977 r., gdy miała 19 lat. Wstąpiła z myślą o misjach, aby pomagać trędowatym w Afryce. Tak sobie zaplanowała jeszcze w dzieciństwie, kiedy należała do grupy misyjnej w pszczyńskiej parafii. Jak mi opowiadała, to dzięki zajęciom z ówczesnym katechetą ks. Piotrem Zegrodzkim zrozumiała, że misje są jej powołaniem.  Wybrała Zgromadzenie Misyjne Służebnic Ducha Św. w Raciborzu.

Reklama

Z Polski wyjechała w stanie wojennym, razem z  innymi młodziutkimi siostrami. Bano się, że zostaną pozamykane granice, więc postanowiono „wywieźć” siostry wcześniej. W Austrii odbyła studia pielęgniarskie. Jak się okazało, jej przeznaczeniem miała być zupełnie inna część świata niż ta, którą sobie zaplanowała.

Pewnego dnia spotkała w kościele grupę dzieci tańczyły, śpiewały i zbierały pieniądze na zakup ambulansu. Były to dzieci z Boliwii. Usłyszała, w jak wielkiej biedzie żyją. W tych samych dniach przyszedł list z Rzymu do wszystkich sióstr ze zgromadzenia na całym świecie (ponad 4 tys.), że potrzebne są silne, zdrowe siostry, bo trzeba otworzyć misję na płaskowyżu Altiplano w Boliwii.

Młodziutka siostra zakonna z rodziną fot. z arch. B.Sojki

– Czułam się silna, zdrowa. Kończyłam właśnie szkołę pielęgniarską. Napisałam, że chcę  pojechać – opowiadała siostra Maksymiliana. Dostała zgodę. – Dziś cieszę się, że tak wybrałam. Trąd już jest uleczalną chorobą, a poza tym wiele sióstr jest w Afryce – mówiła mi siostra w rozmowie z 2007 r. Ja miałam potrzebę iść tam, gdzie jest naprawdę  trudno – usłyszałam też.

Niczego nie narzucać

Na Altiplano misjonarek było mało, ze względu na trudne warunki. To płaski teren w Andach, na wysokości ok. 4000 m n.p.m., o skąpej roślinności, otoczony górami.  Słońce praży, ale jest bardzo zimno. Nie każdy wytrzymywał różnice ciśnienia. Siostra Maksymiliana nie miała z tym problemów.

Na misyjnych ścieżkach; fot. z arch. B. Sojki

Płaskowyż zamieszkiwała ludność Ajmara. Wioska składała się z domków z gliny bez okien, z jedynym otworem na drzwi, bez wody, światła. Jak opowiadała siostra, na początku na płaskowyżu pracowało dwóch misjonarzy (Polaków) i w sumie pięć sióstr (argentyńskie i polskie). Potem zostały dwie siostry. Misjonarze zbudowali dom, podobny do tych stawianych przez miejscowych. Powstała parafia Batallias licząca około 30 wiosek. Siostry pracowały z dziećmi, zorganizowały szkołę.

Maksymiliana jeździła do wiosek, by poznać kulturę tamtejszych ludzi i by się dowiedzieć, w czym może im pomóc. – Bo nie można być misjonarzem i pouczać. Najpierw trzeba poznać zwyczaje, zrozumieć, dlaczego tak a nie inaczej ludzie myślą – tłumaczyła mi. – Pewien kapłan powiedział mi kiedyś coś bardzo ważnego: „Naszym zadaniem jest jedynie przynieść Chrystusa, Ewangelię. Zostawić im, niczego nie narzucać. Czasem trzeba po prostu usiąść i żuć liście koki”.

Walka o życie dzieci i ich matek

Zawsze niosła pomoc; fot. z arch. B. Sojki

Nie miała trudności z nawiązaniem kontaktu z miejscowymi. Największą trudność sprawiało co innego.  – Nie mogłam i nie mogę się pogodzić z wysoką śmiertelnością. Umierają kobiety i dzieci, jeśli tylko pojawi się jakaś choroba. I są do tego przyzwyczajeni, pogodzeni z tym, że dożywa się co najwyżej 40. roku życia – opowiadała. Dlatego po dwóch miesiącach na misjach wiedziała, że jej zadaniem jest walka o życie – głównie dzieci i ich matek. Nie tylko za pomocą leków.  Zaczęła pracować z kobietami z wiosek. Uważała, że od nich trzeba zacząć. – Jeśli wychowasz kobietę, wychowasz cały naród – mówiła.

Tłumaczyła dziewczynom, że trzeba dbać o higienę, że trzeba też robić wszystko, by dziecko nie umarło. Zdawała sobie sprawę, że to uczenie to często syzyfowa praca, bo warunki są trudne. W domach było bardzo zimno, spało się na ziemi na owczych skórach, nie było wody (trzeba chodzić do źródełka). Ale pewne nawyki udało się zmienić. Siostra mówiła mi z uśmiechem, że w każdej z wiosek ma teraz „swoje dzieci”, czyli te uratowane od śmierci, mimo że rodziny były już pogodzone z ich utratą.

Docierała do najdalszych wiosek, fot. z arch. B. Sojki

Pomagać i uczyć

Po czterech latach pracy w Batallias przyszedł czas na Yungas („zadaniem misji jest pomóc, a potem, gdy ludzie sobie radzą – wycofać się, by pomagać ludziom na innych terenie”). Zupełnie inne warunki. Też w górach, ale niżej. Tropik, a więc gorąco, bardzo duża wilgotność, a tym samym wiele chorób (powszechna gruźlica). Bardzo trudny dojazd, bo górskie drogi bywały często zawalone. Znów gliniane domki. Jedyne, co było lepsze niż na Altiplano, to żyźniejsza ziemia. Ziemia, na której od pokoleń uprawiało się kokę, dla miejscowych świętą roślinę, obecną w licznych rytuałach. Z jej liści czytali przyszłość (jeśli  rano miały słodkawy smak, znaczyło, że będzie dobry dzień, gdy były gorzkie – przewidywano problemy). – Przed przybyciem do Boliwii Hiszpanów nikt nie pomyślał o kokainie, narkotyku, który z koki może powstawać.

Problem  śmiertelności był ten sam, co na Altiplano. Żyźniejsza ziemia dawała jednak misjonarzom nowe możliwości. Rozpoczęli naukę uprawy ogródków warzywnych. – Chcieliśmy doprowadzić do tego, by każda rodzina miała własny ogródek. Potem uczyliśmy robić sałatki jarzynowe. Bo w menu mieszkańca Yungas były głownie banany, gotowane jak ziemniaki, i ryż (świąteczny obiad to: banany, ryż, jajko sadzone – jedno na pięcioosobową rodzinę).

– Skombinowaliśmy agregat na prąd. Na mule przywieźliśmy telewizor. Zrobiliśmy wykład na temat zdrowia i żywienia. Tłumaczyliśmy, że jeśli zadbają o siebie, będą zdrowi, będą mieli więcej sił do pracy. I były efekty. Zakładali ogródki. I w tej wiosce są uratowane dzieci. – Co jakiś czas odwiedzam je. Widzę postępy. Jest świadomość wartości życia. Wiedzą, że są ludźmi, nie maszynami.  I to jest piękne.

Zawsze blisko potrzebujących; fot. z arch. B. Sojki

Koniec świata

W Yungas siostra Maksymiliana była siedem lat. W  2000 r. trafiła do dużego miasta Cochabamba, położonego ok. 2600 m n.p.m., o bardzo przyjaznym klimacie. Miasto nazywano drugim Watykanem, bo miało tu swe siedziby wiele zgromadzeń zakonnych. – A ja czułam, że Bóg mnie w tym miejscu nie chce – mówiła siostra.  – Wiedziałam jednak, że ma jeszcze coś dla mnie w zanadrzu – dodawała. Opowiadała, że Cochabamba jest otoczona górami, a w nich  ukryły się zapomniane wioski Indian Keczua. Taki koniec świata, na który mało kto się zapuszcza. W 2002 r. siostra Maksymiliana zamieszkała w jednej z wiosek – w Tapakari – leżącej jakby na półwyspie, na którym łączą się cztery rzeki – w porze deszczowej wypełniające się wodą, w porze suchej służące za drogi. Dookoła góry z licznymi osadami. Ludzie mówili tylko w keczua (nie znali hiszpańskiego, jak Ajmarowie i mieszkańcy Yungas) i nigdy swojej miejscowości nie opuszczali. Maksymiliana była jedyną z misjonarek, która do nich docierała. Chciała mi towarzyszyć siostra z Brazylii, ale nie dała rady. Trudne jest wchodzenie w góry. Mieszkasz na 3000 m n.p.m., a wchodzisz na 4500. Ludzie miewają bóle głowy, wymioty. Ale dla mnie to nie jest trudne.  Ja się cieszę, że mogę tam chodzić – mówiła Maksymiliana.

W indiańskiej kuchni, fot. z arch. B. Sojki

„Ziarenko nowego życia”

Zanim zaczęła pracować z Keczua, mieszkała u jednej z rodzin  przez dwa tygodnie. W glinianej chacie: ojciec rodziny, matka, babka, trójka młodzieży i ona. Czas wyznaczało słońce (zegarków nikt nie znał). Najwcześniej, około 4.00, wstawała matka, by przygotować śniadanie – mąkę z pszenicy zalaną ziółkami. Obiad był o 8.00 (zupa z ziemniaków, czasem z bobu). Poza tym cały czas praca na polu (mieszkańców tego terenu nazywało się campesino – rolnikami). Raz w tygodniu chodziło się na targ, gdzie kwitł handel wymienny. Za ziemniaki można było dostać marchew, paprykę. – Na targu zobaczyłam, jak biali z miasta oszukują Keczua. Za kapelusz (taka jest tu miara) ziemniaków dostawali tylko trzy marchewki. Keczua nie umieją liczyć, więc ci z miasta to wykorzystywali – mówiła siostra. Zaczęła uświadamiać Indian, że nie mogą dać się oszukiwać. Zaczęła uczyć ich uprawiać marchew i inne jarzyny, by nie musieli ich drogo kupować.

– Zastanawiałam się, jak jeszcze mogę pomóc. Widziałam mnóstwo młodych dziewczyn (13-, 14-letnich), które są jak zwierzątka. Jaka ich przyszłość? Ma 16 lat, zostaje porwana przez jakiegoś mężczyznę, zgwałcona, zostaje matką – wychudzoną, żyjącą tylko po to, by przeżyć. Postanowiłam pomóc tym dziewczynom.

Tak powstała grupa o nazwie „Ziarenka nowego życia”. – Te dziewczęta są ziarenkami, które nauczymy dbania o siebie i dzieci, szacunku dla siebie, dumy, że są ludźmi, którzy mają swoje prawa – mówiła siostra. Okazało się, że dziewczyny chcą się uczyć. Przychodziły na zajęcia do sióstr na tydzień, potem na trzy tygodnie wracały do domu, bo musiały pracować. Po dłuższym czasie było widać efekty nauki u sióstr.

– Widziałam w wielu rodzinach surówki do obiadu, doprowadzoną wodę i uprawiane ogródki. Dziewczyny są odważniejsze, zabierają głos (wcześniej kobieta głosu nie miała). Mężczyźni się nie buntują. To uświadamianie przez misjonarki nie podoba się jedynie białym, którzy już nie mogą Keczua tak wykorzystywać.

–  I teraz można wprowadzać ewangelizację – wyjaśniała siostra.

Oby przyszli nasi następcy

– Indianie są otwarci na wiarę. Pragną Boga i naszej obecności –  mówiła siostra Maksymiliana. Ale ich rozumienie tego Boga jest nieco inne niż nasze. – 500 lat temu podbili (tzn. „odkryli”) Boliwię Hiszpanie i siłą wprowadzali chrześcijaństwo w myśl zasady, że lepszy martwy Indianin niż nieochrzczony. To sprawiło, że ludzie mają w sobie ogromny ból. Bóg jest według nich surowy, boją się go. Starają się spełniać pewne rytuały, np. chrzczą się, ze strachu, by Bóg ich nie ukarał. – Naszym zadaniem jest pokazać obecność Boga, który ich kocha. Bez narzucania czegokolwiek. Nikt nikogo więc nie zmusza do wstawania czy klękania na mszy św., Indianie siedzą sobie na ziemi wokół ołtarza i żują kokę. Przynoszą coś z ubioru zmarłych, by ich uczcić. Przyjmują komunię – bardzo wierzą, że hostia ich uzdrowi. – Proces ewangelizacji się dopiero zaczyna. Teraz od nas zależy, czy zdążymy, zanim umrzemy, wszystkim o Bogu powiedzieć. Oby przyszli nasi następcy – mówiła mi siostra Maksymiliana w 2007 r.

Siostra zmarła 7 lutego 2020 r. po ciężkiej chorobie. Informację o śmierci przekazały w nekrologach siostry misyjne z „Annuntiaty”, prosząc o modlitwę w intencji zmarłej. Wiadomość tę przekazał też podczas niedzielnej mszy św. w kościele Wszystkich Świętych ks. Marian Neugebauer. Msza św. pogrzebowa odbyła się we wtorek, 11 lutego, o godz. 10.30 w kaplicy klasztoru Zgromadzenia Misyjnego Służebnic Ducha Świętego „Annuntiata” w Raciborzu.

***

Siostra Maksymiliana widziała śmierć wielu dzieci w Boliwii. Ale też wiele z nich udało się uratować. Opisała to we wspomnieniach „Wielkich dzieł Pana nie zapominajmy”, przepełnionych modlitwą, wzruszającymi podziękowaniami do Boga za każde z tych uratowanych istnień.

Uratowany od śmierci Brayan; fot. z arch. Barbary Sojki

Jedna z najbardziej poruszających historii opowiada o młodej dziewczynie. Leżała sparaliżowana w łóżku. Uszkodziła kręgosłup podczas zbiorów liści koki, była wtedy w ciąży. Jej mąż wyruszył do pracy w buszu, by zarobić na leczenie żony. Ale zaginął. Siostra Maksymiliana, rozmawiając z przykutą do łóżka dziewczyną, zaczęła dopytywać, co się stało z dzieckiem, od którego narodzin, jak się dowiedziała, minęło osiem miesięcy. „Wtedy pokazano mi coś, co rozszarpało całe moje wnętrze”. Zobaczyła wychudzone, nagie dzieciątko, sama skóra powlekająca kości i mocno wydęty brzuszek. Dziecko było włożone do sieci rybackiej, zawieszonej na belce sufitu. Chłopczyk miał tylko brudną butelkę z wodą. Czekano na jego śmierć, podobnie jak na śmierć jego matki. Siostra sprowadziła lekarza. Matki nie udało się uratować. Uratowano dziecko.  Siostra odnalazła potem ojca chłopczyka – przez ogłoszenie  w radiu. W zapiskach Maksymiliany znajduję zdjęcie małego Brayana w dniu odnalezienia.  I jest drugie zdjęcie, zrobione po dwóch miesiącach. Widać tak wielką radość na twarzy tego dziecka. I równie wielką radość misjonarki.

Innym razem do domu misyjnego przyszedł człowiek, by powiedzieć, że w buszu znalazł „coś” wyrzuconego – jak mówił – chyba jeszcze to żyjąca osoba. Siostry wyruszyły czym prędzej w drogę. Znalazły dziewczynkę, 8-10-letnią, wychudzoną i odwodnioną. Dzięki siostrom przeżyła. Otrzymała imię „Lindaura”, znaczy „Piękna”.

Czasem ludzie nie chcieli, by chore dziecko jechało do szpitala. Uważali, że należy czekać, aż umrze, bo nie wierzyli, że jest dla maleństwa ratunek. Siostra prosiła, przekonywała – do skutku. Potem jechała z dzieckiem z odległej wsi do miasta po fachową pomoc. Tak uratowana została Magdalena.

Straszne są historie zgwałconych dziewcząt. Udało się pomóc im i ich dzieciom. Udało się zapobiec wielu aborcjom.

Było maleństwo, które babcia zgwałconej dziewczyny chciała zabić. Dzięki szybkiej reakcji sióstr dziecko przeżyło i znalazła się rodzina, która je przegarnęła.

Ryta urodziła się w więzieniu, gdzie umierała. Siostra jakimś cudem wydostała ją z więzienia. Dziewczynka przeżyła.

„Gdy już nogi nie chciały kroczyć godzinami wyschniętą rzeką lub po szczytach: w górę, w dół, w słońcu, w wietrze i deszczu, serce powtarzało: „DLA JEDNEGO CZŁOWIEKA – WARTO!” (Siostra Maksymiliana).

Informacje o Zgromadzeniu Misyjnym Służebnic Ducha Świętego (ul. Starowiejska 152, Racibórz) można znaleźć na http://siostrymisyjne.pl/

Artykuł o siostrze Maksymilianie po raz pierwszy ukazał się w „Echu” nr 10 z 7.03.2007. Historie uratowanych dzieci pochodzą ze wspomnień siostry Maksymiliany, spisanych przez nią w 2018 r. Tekst zamieszczony w Internecie został zaktualizowany (m.in. wzbogacony o zdjęcia z Boliwii, udostępnione przez rodzinę) 7 marca 2020 r.

Zapiski przedwojennego nauczyciela

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj