Dom na pograniczu

2
Gertruda Granatyr; fot. Renata Botor-Pławecka
Reklama

Dziś, czyli 3 czerwca, Gertruda Granatyr z Woli obchodzi swe 101. urodziny. Przypominamy rozmowę z panią Gertrudą, córką powstańca śląskiego i wójta Woli w latach 1924-1939. To wywiad przeprowadzony dokładnie rok temu.

Rozmawia: Renata BOTOR-PŁAWECKA

– Pani dom rodzinny był przy wale nad Wisłą?

Gertruda Granatyr: Tak, tam się ojciec wychował, ja się wychowałam i na początku troje moich dzieci też się wychowało. Stodoła była przy samym wale i – jak to nazywaliśmy – „rampa” (czyli takie wejście na wał), bo za wałem mieliśmy pastwisko. I zaraz Wisła płynęła. Dom był ładnie wybudowany, z różnymi szafkami, schowkami, piwnicą i obowiązkowo z piecem chlebowym. Dziś już ten dom nie stoi.

– Wisła często wylewała?

Reklama

– Ojej, wylewała! W piwnicy mieliśmy przez okrągły rok wodę.

– A za Wisłą…

– Mieszkaliśmy na samej granicy. Tu były Prusy, tam Austria.

– Czyli potem wystarczyło przepłynąć Wisłę i już się było w Polsce.

– Gdy w 1918 r. Polska odzyskała wolność, a u nas jeszcze jej nie było, powstańcy mieli gdzie uciekać. Tak jak ojciec. Uciekał przez Wisłę, bo za nią już była Polska.

– W domu mówiło się zawsze po polsku?

– Zawsze. Choć rodzice kończyli szkołę pruską, bo innej nie było. Ale umieli dobrze czytać i pisać po polsku. I na wsi tak było przeważnie w każdym śląskim domu – nikt nie mówił po niemiecku (no chyba że u jakich urzędników mogło być inaczej). Jak ojciec kończył szkołę podstawową – tak mi to potem opowiadali tata – to przyszedł kierownik szkoły do mego dziadka i prosił, by posłał syna do wyższych szkół, bo jest bardzo zdolny. Ale podobno dziadek powiedział: „Niy, bo by mi się zniemczył”. I nie mieściło się Germanom w głowie, żeby taki Ślązak był tak mocno polski.

– Nie poszedł się ojciec kształcić?

– On się kształcił sam, z książek. Jo też jest taki samouk. Człowiek może zdobyć wiedzę, gdy czyta książki i gdy interesuje go świat.

– W waszym domu zawsze były książki?

– W domu, na górze, były całe stosy polskich książek i gazet. Jak ojciec Maksymilian Kolbe zaczął wydawać „Mały Dziennik”, mieliśmy abonament. Był „Gość”, „Przewodnik Katolicki”. Pamiętam nawet „Gazetę Grudziądzką”.

– Ojciec organizował w Woli bibliotekę polskich książek?

– Tego nie wiem. Więcej biblioteką zajmował się brat mojej babki Jakub Szromczyk, też z Woli. My mówili o nim „ujek ze starej szkoły”. Bo póki tu szkoły nie wybudowali, w jego domu mieściła się taka wiejska szkółka, co się tam dzieci uczyły. I niech pani teraz posłucha: jeden jego syn zginął w Katyniu, był policjantem – Walenty Szromczyk. A drugi syn – August – to był wielki Niemiec. Po wojsku został na zawodowego, nie wrócił. Niech pani zobaczy, jak to było na Śląsku.

– To prawda. Nieraz bracia walczyli po dwóch stronach: jeden po niemieckiej, drugi polskiej. Ale wróćmy jeszcze do powstań śląskich. Ojciec o tym opowiadał?

– Mówił, ale człowiek zajmował się bieżącymi sprawami, nie zapisywał tego. Wiem, że mój wujek, brat mamy, Sylwester Janosz zginął w Górze. Wspominali też, że przez Wisłę uciekała mama – starszy brat miał wtedy 2 lata, a mnie przenosili „w poduszce”. Uciekali przed Niemcami do Polski. W czasie powstania tata przyszedł wieczorem do domu, by odwiedzić rodzinę. Przeszedł przez Wisłę, ale żandarm niemiecki go złapał. Związał mu ręce i wiódł na posterunek, prowadził pod wałem. Posterunek był w „kasarni” – tam była komórka, gdzie zamykali ludzi.

– Skąd ta nazwa „kasarnia”?

– [śmiech] Kilka dni temu dziewczyny z GOK-u [Gminny Ośrodek Kultury] też o to pytały (bo jo mom z nimi bardzo dobry kontakt). Mi się zdaje, że to od „koszar” się wzięło. Bo mieliśmy taką piosynkę: „Na pośrodku wśród Dunaja jest kasarnia malowana, w tej kasarni stół zielony, jest tam żołnierz ulubiony”. Chodzi o jakiś obiekt wojskowy.

– I tam prowadzili ojca?

– Ale zdążył uciec. Pod wałem uciekał, przez Wisłę przepłynął i jak był już na drugiej stronie, podobno zaśpiewał „Jeszcze Polska nie zginęła” i się stracił. On zawsze zdołał uciec, tak się nim Pan Bóg opiekował.

– Był sprytny.

– Chyba dobrze też znał Niemców, ich mentalność. On nigdy im nie wierzył. Choć różni mówili: „Taki inteligentny naród jak Niemcy nie mogą się mścić”. Potem się przekonali. O, na tym zdjęciu jest ojciec.

Tomasz Niesyto z żoną Marią i synem Władysławem-Wola, 1917 r., fot. z arch. G.-Granatyr.

– Znam to zdjęcie. Tomasz Niesyto jest na nim w mundurze… pruskim.

– Bo to jest z I wojny światowej. Chcieli go ściągnąć na front, ale umiał tak symulować, że po pół roku go zwolnili. I nie był na froncie. Puścili go, bo uznali, że ma chore serce.

– W którym roku pobrali się z mamą?

– W 1916 r., a w 1917 r. urodził się Władek.

– Jak Tomasz Niesyto poznał Marię z Janoszów?

– To była rodowita wolanka, mieszkali przy samym kościele, dziadek był śpiewakiem kościelnym. Mój ojciec też był śpiewakiem. Bo mieliśmy tu takiego bardzo niedołężnego, schorowanego księdza, co niewyraźnie mówił. I ani dobrze po polsku nie umiał.

– Jak się nazywał?

– Benon Drzezga. Wychował się w niemieckich szkołach i trzeba powiedzieć, że był ducha niemieckiego. Ino że był bardzo mądry, podobno nawet w encyklopedii jest zapisany – bo leczył ziołami.

– Wyczuwało się w nim tego ducha niemieckiego?

– A pewno. Podobno jak tata chcioł się żenić z Marią, to ostrzegoł mego dziadka Janosza, by nie wydawał córki za Tomasza, bo to niby niebezpieczny człowiek.

– Że taki propolski?

– Tak. Janosze się tym nie przejmowali. Ale też muszę powiedzieć jedną rzecz. Po niewyleczonej grypie mama dostała zapalenia mięśnia sercowego. Tata poszedł do księdza po jakiś lek i on dał mu zioła. Nie zadziałały (mama umarła po dwóch tygodniach), ale ksiądz chciał pomóc, bo nie był to mściwy człowiek. Tylko się trzymał swoich zasad. Tak był wychowany. Ludzie się trocha śmioli, bo jakby miał się gdzieś z kobietą spotkać, to woloł 100 metrów ją obejść!

– To prawidłowo [śmiech].

– [śmiech]

– Niewyraźnie mówił ten ksiądz, więc pomagali mu śpiewacy?

– Niewyraźnie, bo nie miał zębów. Podobno budował kościół w Miasteczku Śląskim (stamtąd przyszedł do Woli) i spadł z rusztowania, potłukł się, od tego czasu był chorowity i biskup go dał do naszej wsi. Przyszedł tu z gospodynią Florą i swoim bratem Emilem (mioł garb).

– Jak długo był w Woli?

– Zaraz, chyba do 1935 czy 1936 r. Ale już był tak niedołężny, że msze św. odprawiał na probostwie. Do dziś pamiętam, jak ojciec w piątki prowadził Drogę Krzyżową w kościele, bo ksiądz nie miał sił.

– Ojciec angażował się też w Towarzystwo Śpiewacze.

– Ojciec do niego należał, a potem ja z siostrą należałam, gdy po 15 lat miałyśmy. Tam wychodziła cała polskość.

– To już było tak w latach 30.

– Przychodziliśmy na próby w czwartki i niedziele, w czasie świąt śpiewaliśmy na chórze. Co roku był zjazd śpiewaczy. Pamiętam zjazd w Pszczynie na rynku. Każdy chór musiał się nauczyć danych piosenek i wspólnie śpiewaliśmy. Jak to ładnie brzmiało! Musiało nas tam być ze 300.

– Od 1924 r. Tomasz Niesyto był naczelnikiem gminy, wójtem, czyli ważną postacią.

– Za jego urzędowania powstała droga utwardzona, bo wcześniej była droga polna, bagnista. Pamiętam, jak ten gościniec robili, kamień wozili z kamieniołomów w Ścierniach. Zaczęli też myśleć o elektryczności. Już mieli instalacje porobione i wojna to przerwała. Za rok Niemcy się do tego dali, bo im brakowało światła.

Gertruda Granatyr z d. Niesyto (z lewej), fot. arch. GOK w Miedznej

– Z Woli chodziło się do Miedźnej?

– My bardzo drogi do Miedźnej nie znali, ino do Międzyrzecza. Szło się na skróty przez pola, koło leśniczówki. W Międzyrzeczu już był asfalt. Do Pszczyny się jechało przez Jankowice, a nie przez Miedźną. I dopiero jak zrobili droga ku Miedźnej, chodziło się przez Miedźną. Wola była zawsze samodzielną gminą, dopiero po wojnie się to pozmieniało.

– Biuro wójta tata miał?

– [śmiech] W tej izbie, gdzie dzieci spały, miał jedną szafę na dokumenty. Wieczorem, gdy przyszedł (bo przecież w polu musioł porobić), siedział przy stole i pisoł przy lampie naftowej. Potem ja mu pomagałam. Pamiętam, że notowałam, jakie przyszły do gminy listy.

– W 1933 r. zmarła wam mama. Jak sobie radziliście?

– Było nos ośmioro dzieci. Najstarszego Władka nie było w domu, bo się uczył. Ja miałam 13 lat. Najmłodszy brat miał 5 miesięcy. Zwolnili mnie z obowiązku szkolnego, żebym się mogła zająć rodziną. Rok mieliśmy służącą (sąsiadka Marta), która przychodziła pomagać. Trzeba było cztery krowy doić, oprać dzieci. Potem zajmowałyśmy się wszystkim obie z młodszą siostrą.

– Ojciec nie chciał się ożenić po śmierci mamy?

– Miał 42 lata. Przyszły chłopy i godały: „Tomek, musisz się ożynić, bo gospodarstwo, dzieci”. Pamiętam, że tata powiedział stanowczo: „Póki dzieci nie odrosną, się nie ożynia. Bo bych nie mógł patrzeć, jak by im kto krzywda robił”.

Rok 1921, przed budynkiem szkoły w Woli, Gertruda w drugim rzędzie dziewiąta od lewej, po prawej nauczyciel Władysław Więcław, fot. arch. GOK w Miedźnej

– A kto się zajmował tym 5-miesięcznym dzieckiem?

– Ludwikiem wszyscy się zajmowaliśmy. Gdy miał 3 lata, pytałam się go przed spaniem: „Co ci zaśpiewać?”. „O mamo, otrzyj oczy, z uśmiechem do mnie mów, ta krew co z piersi…” Zna to pani?

– Nie.

– „Ta krew co z piersi broczy, ta krew to za nas Lwów. Ja biję się tak samo […] Tylko mi ciebie, mamo, tylko mi Polski żal. Mamo, czy jesteś ze mną, nie słyszę twoich słów. W oczach mi trochę ciemno, obroniliśmy Lwów. Zostaniesz biedna sama, baczność […] Tylko mi ciebie, mamo, tylko Polski mi żal”.

– Smutne.

– Bo to były smutne czasy.

– Co to znaczy, że „zwolnili panią z obowiązku szkolnego” po śmierci mamy?

– Nie musiałam chodzić do szkoły, poszłam tylko po odbiór świadectwa. Było to możliwe, bo bardzo dobrze się uczyłam.

– Jak pani wspomina szkołę w Woli?

– Kierownikiem był Władysław Więcław, bardzo zasłużony. Napisał ładne wspomnienia o Woli (jak kiedy będzie pani miała czas na chwilę do mnie wskoczyć, to je ściągna). Jo była jego oczkiem w głowie. Pamiętam nauczycielkę Helę Białczykównę – wysoko, ładno, wychowanka domu dziecka. I zapamiętałam takie zdarzenie. Raz wdałach się w niepotrzebną awanturę z najgorszymi uczniami. Ona nadeszła na to i tela mi ino powiedziała: „Trudka, i ty też?”. Poszłam do niej i przepraszałam. Bo tak zawiodłam jej zaufanie! Dzisio ludzie mało przepraszają. Czasem oglądam, jak uczniowie zachowują się wobec nauczycieli. Potem jednak tak sobie myślę, że nauczyciele uniknęliby tego, gdyby mieli u uczniów szacunek. A ten będzie, gdy zachowa się dystans: wychowawca – uczeń. Na szacunek trzeba sobie zasłużyć.

– Pani ojciec był wymagający?

– Nic nie musiał powiedzieć, wystarczyło, że ino spojrzał. Jak mu się coś zgubiło, wszyscy szukaliśmy, bez dyskusji. Nigdy nikogo z nas nie bił. No może raz tylko jak brat przedrzeźniał babkę i za to mu się dostało. Za całe długie życie ojca nie słyszałam ani jednego wulgarnego słowa, które by wypowiedział. Największe jego przekleństwo brzmiało „psiakrew”. Ale to już naprawdę musiał być zły, gdy naprawiał wóz albo coś.

– Dla ojca ważne było wykształcenie dzieci?

– Bardzo o to dbał. Choć w tamtych czasach dziewczyny jeszcze nie kształciły się (przed wojną nie było ani jednej nauczycielki z Woli, tylko dwóch nauczycieli – Norek i Wyroba), gdy miałam 19 lat, tata wysłał mnie do szkoły gospodarczej w Międzyświeciu, 11 km od Cieszyna. Szkołę prowadziła Śląska Izba Rolnicza. Przez te pół roku zwiedziłam całą Polskę! Były wycieczki do Gdyni, Warszawy. Do dziś wspominam koleżanki, to na przykład Bronka Jurczyk z Czechowic, Hela Niezgoda ze Studzionki (poszła za nauczycielka), Haniczka Pasterna z Goleszowa, Helenka Klimszanka, Krysia Gucwan i Ela Krzykalanka (były z Katowic), Wanda Matula ze Świętochłowic, Klara Krzykała z Brzezinki. Dyrektor nazywał się Alojzy Machalica, pochodził z Czechowic. Matka dyrektora nazywała się Teresa Panieńska i bardzo synowi pomagała.

– Dużo dziewcząt było w tej szkole?

– Dwadzieścia cztery. Zdobywało się tam takie wszechstronne wykształcenie. Najpierw przez tydzień się było w grupie z ogólnych przedmiotów (prowadził inżynier Jan Buzek), potem tydzień w kuchni. Co tam się człowiek nauczył! Jak podawać do stołu, na wsi przecież tego ludzi nie znali. Tydzień był w szwalni. Ile jo tam se naszyła rzeczy! Bielizna, spodnie – wszystko umiałam uszyć. Pogubiły mi się ino te mustra [szablony]. Tydzień był w ogrodzie. Tam pierwszy raz jadłam truskawki! I tak żech się najadła, że dostałam pokrzywki (od tego czasu nie lubia truskawek). Tydzień był z hodowli – widziałyśmy nowoczesny chów kur. Kura wlazła do gniazda, miała numer. Jak zniosła jajko, trzeba ją było wyciągnąć, jajko na wadze zważyć. W Bażanowicach była bardzo nowoczesna mleczarnia, gdzie sery wyrabiali. Cały proces produkcji nam pokazali. W Skoczowie widziałyśmy, jak się wyrabia kapelusze – nie wiedziałam, że ze skórek króliczych! Jedynie do rzeźni w Cieszynie nie poszłyśmy z koleżanką.

– A nad morzem?

– Zwiedzałyśmy Gdynię, płynęłyśmy motorówką, byłyśmy na Helu. Wszystko mi się tam podobało. Nawet na plaży byłyśmy. Pamiętam, że tata musieli mi kupić kostium kąpielowy.

– Pani nosiła wtedy kiecki?

– Cały czos.

– To nie było chyba takie łatwe rozebrać się dziołsze ze wsi do kostiumu kąpielowego?

– O to się rozchodzi. Ale jak jest człowiek młody, to wszystko jest łatwiejsze.

– Zastanawiam się, gdzie tata ten kostium kąpielowy dla pani kupował.

– To było w ramach opłaty szkolnej kupione (tata sam nie kupował). Za szkołę w Międzyświeciu były miesięczne opłaty.

– Dzięki tej szkole, kształcącej gospodynie, znalazła się pani potem w Katowicach?

– W Katowicach Ligocie willę miała rodzina radcy górniczego i naukowca Tomasza Klenczara, pochodzącego z Woli. Szukali gosposi. Byli to ludzie bardzo religijni, patrioci. Jak jeszcze marszałek Śmigły-Rydz ostatnią odezwę mówił do Polaków w sierpniu, to Klenczarowie – żona i on – stali na baczność w swoim domu w salonie.

– Jak długo tam pani była?

– Trzy miesiące, do samej wojny.

– Chodziła tam pani w kieckach?

– Tam nie. Bo po tym to jo już tak na poły – do kościoła w kieckach, a na co dzień w sukienkach i płaszczu.

– Dlaczego do kościoła nie w sukienkach?

– Nie chciałach się wyróżniać, bo w moich czasach może 2-3 chodziły w sukienkach. Poza tym kiecki były takie ładne, wyfałdowane, miały jedwabne fartuchy… Do dziś tak jest: do kościoła w kieckach, po domu w szatach.

– W Katowicach zastał panią 1 września 1939 roku?

– Tak. Na rowerze, przez świeże pobojowiska przyjechałam z Katowic do Woli. W domu było pusto. Bałam się o ojca. Pojechałam za Chełmek i stałam długo na rozdrożu, by – jeśli chciałby wracać – go ostrzec, że ma tego nie robić. Przenocowali mnie ludzie mieszkający w pobliżu, rano wróciłam do domu. Na miejscu był brat z siostrą, uspokoili mnie, że tata bezpieczny.

– Co się z nim działo?

– Tata się tułał przez całą wojnę. Szukali go, bo jako powstaniec był na liście do zlikwidowania. My wiedzieli, gdzie jest, ludzie go ukrywali. U znajomego leśniczego Śliwki koło Brzeszcz zameldowali go jako służącego. Córka tego leśniczego, Iza, umiała po niemiecku, poprzerabiała ojcu papiery. Raz go jednak zgarnęli Niemcy, zamknęli w więzieniu [policji] w Oświęcimiu, ale nie wiedzieli, kogo mają. A szukali go cały czas, bo u nas były rewizje. Tata opowiadał nam, że leżał w więzieniu na pryczy i widział, że przez judasza ktoś go ogląda. Podobno sprowadzili kilku z Woli, żeby rozpoznali, kto to jest. Nie wiemy, czy nie chcieli mu zaszkodzić (choć to byli volksbundowcy). Powiedzieli, że nie znają tego człowieka.

– I wypuścili ojca.

– Tak. Poszedł się ukrywać gdzie indziej. Tam poznał swoją przyszłą żonę, co się potem po raz drugi ożenił.

Gertruda druga z prawej, w środku nauczycielka Anna Phol, fot. arch. GOK Miedźna

– Jak pani swojego męża Franka poznała?

– Znali my się z Towarzystwa Śpiewu. Chłopcy należeli też do Strzelca, a my do Związku Polek. Robiliśmy sobie takie wieczorki, potańcówki przed wojną.

– Kiedy się pobraliście?

– W 1940 r., ale w Woli ślubu nam nie dali. Ks. Szczerbowski załatwił więc ślub u salezjanów.

– Dlaczego w Woli nie dali?

– Bo Polakom nie wolno było. Ślub dawał nam ks. Władysław Klimczyk, który był 20 lat w Indiach misjonarzem. Przyjechał w 1939 r. do Polski i zastała go wojna. Już został.

– Chodzi o salezjanów w Oświęcimiu?

– Tak. Na moście była taka choćby granica. Niemcy pilnowali. Piyknie my się ubrały z siostrą (Maria była moim świadkiem) i poszłyśmy tam, gdzie dwóch żołnierzy stało z karabinami. Gapili się na Ślązaczki ładnie ubrane, a wtedy Franek przeszedł z drugiej strony. Udało się.

– Ojciec wiedział o ślubie?

– Parę dni wcześniej się umówiliśmy nad Wisłą. Przyszedł i dał mi błogosławieństwo. Ja nie poszłam do ślubu bez błogosławieństwa.

– Męża zabrali do wojska?

– Najpierw do Wehrmachtu, potem uciekł do Andersa. Codziennie pisał mi listy. Może je pani poczytać, mam je ułożone. Lubię, jak kto mi je czyta… Tak daleko byliśmy jeden od drugiego, ale przez to pisanie blisko…

– Co się działo po wojnie?

– Po wojnie zaczęły się naszą rodziną interesować komunistyczne władze. Brat Staszek był w AK, więc to jest główny bohater tamtego okresu. Jego nie chwycili, ale ojca złapało UB, chyba w sierpniu 1945 r. Drugi brat, Alojzy, poszedł w Woli do Czyrwików i poprosił, żeby go skryli. Zrobili mu schowek w sianie, ukryli go ci ludzie. Tata zaś uciekał, zaś się ukrywał. To było najbardziej tragiczne. Zabrali nam krowy, jako tym, co są przeciwni władzy radzieckiej. Niemcy tyle nam nie zabrali co polscy komuniści.◉

W drużynie na weselu, Gertruda w górnym rzędzie druga z lewej, fot. arch. GOK Miedźna

Wywiad ukazał się w „Nowym Info” nr 11 z 28.05.2019 , tuż przed 100. urodzinami pani Gertrudy. Zapytałam ją wtedy jeszcze:

– Czego pani życzyć?

– Szczęśliwej godziny śmierci. To jest bardzo ważne. Jak mi Pan Bóg da jeszcze te parę chwil, to żeby były przeżyte Bogu na chwałę, a drugim na pożytek.

– Co trzeba zrobić, by w tak dobrej kondycji również kiedyś świętować podobną rocznicę urodzin?

– Ja też się temu dziwię… Bo byłam raczej wątłego zdrowia. Ale to jest wszystko tam u góry zaplanowane. Choć pomóc także temu trochę trzeba. Byłam zawsze bardzo ostrożna, jeśli chodzi o jedzenie, leki. Gdy zaczęto stosować te różne erzace, ludzie się tym zachwycali, ale według mnie było to szkodliwe. Pilnuję zawsze, jaką piję wodę: pierwszą najpierw odpuszczę, dopiero po chwili nalewam (przecież w rurkach stoi ta woda) – to nie mój wymysł, tylko o tym czytałam.

Gertruda Granatyr z domu Niesyto, ur. 1919 r. w Woli, córka Marii z Janoszów i Tomasza Niesyty, powstańca śląskiego, wójta Woli. Mąż Franciszek Granatyr zmarł w 1966 r. Mieli pięcioro dzieci. Najstarszy syn, Andrzej, był wójtem gminy Miedźna. Zmarł w 2003 r.

Artykuł chroniony prawami autorskimi. Kopiowanie bez zgody autorki zabronione.

 

 

Reklama

2 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj