Z jedzeniem, jak z każdą ważna sferą działań ludzkich, związanych jest wiele fobii i neuroz. Nie będę opisywał smutnych medycznych przypadków, tylko strachy przeciętnego Kowalskiego. Jednym z nich jest obawa przed zabrudzeniem krawata albo koszuli w czasie jakiegoś ważnego posiłku.
Wiadomo, że istnieją posiłki, które w naturalny sposób zwiększają możliwość zachlapania odzieży w trakcie jedzenia. Wystarczy więc nie zamawiać tego, co może na końcu zakończyć się katastrofą. Czasami jednak nie mamy wyboru, na przyjęciu wszystkim gościom podają taką samą zupę. Rosół z makaronem. Makaron przydługi i zwisa poza łyżką. Katastrofa gotowa.
Podobnie z kapuśniakiem, w którym niezbyt dokładnie poszatkowano kapustę. Jedne z regionalnych odmian tej zupy nie na darmo noszą nazwę „parzybroda”.
Znajomy tłumacz w czasie biznesowych obiadów wkłada lnianą ściereczkę – miast na kolana – między kołnierzyk i szyję, głośno informując:
„Bo jo się zawsze przy zupie pokidom”. I chłop ma z głowy wszystkie lęki.
Innym daniem dającym nieźle popalić są hamburgery. Wcale nie muszą być podwójne. Wciśnięty kawał usmażonego, mielonego mięsa między dwie połówki bułki, w towarzystwie: ketchupu, majonezu, cebuli, sałaty, plasterka pomidora, plasterka ogórka – nie ma siły, jak coś takiego zgnieciesz i ugryziesz, to…
Moja ulubiona reklama telewizyjna: on i ona elegancko ubrani zajeżdżają samochodem pod znaną sieć fastfoodową i zamawiają cztery hamburgery i colę. Na tylnym siedzeniu dwójka rozkosznych dzieciaków. Rodzice uśmiechnięci od ucha do ucha wyjmują z papierowych torebek zakupione hamburgery, podają dzieciom i sami oddają się konsumpcji. Dzieciaki umazane ketchupem łapki wycierają o fotel tatusia. Mamusia strzepuje z sukienki opadłe na kolana kawałki sałaty i cebuli.
Tatuś, uwalony ketchupem po pas, popija z zadowoleniem colę. Po pięciu minutach wnętrze samochodu przypomina pokój rzeźnicki.
Mówicie, że takiej reklamy nie ma. Może. Więc to tylko sen. Taki jak ten:
Budzę się rano w hotelu. Do pokoju wchodzi urocza kelnerka z wózkiem restauracyjnym. Informuje mnie, że wygrałem dziś „śniadanie do łóżka”. Zakłada stolik, unieruchamiając mnie w łóżku i serwuje kosz z pieczywem, jaja na miękko, masło i dżemy. Nalewa kawy do filiżanki. Uśmiechnięta wychodzi.
Zdziwiony nic nie mówię. Po chwili dociera do moich kubków smakowych zapach świeżego pieczywa. Biorę bułkę i kroję, okruchy z bułki sypią się na posłanie. Smaruję masłem i dżemem, ale w niezgrabnej sytuacji bułka ląduje na kołdrze. Z jajami jest lepiej, są rzeczywiście na miękko, tylko skorupy wysypują się na posłanie. Kiedy próbuję je zebrać, potrącam filiżankę i kawa ląduje na pościeli. Próbuję wyjść z łóżka, ale stolik trzyma jak żelazna obejma. Okruchy bułki wpijają się w tyłek. Nie wiem już, czy czerwone plamy na pościeli to dżem czy poranione ciało od okruchów i skorupek…
Potem się budzę i nie wiem, jak ta historia dalej się toczy. Tyle foodlęków na dziś.
Alamira, bloger Salonu24