Rodzina Weissenbergów z Tychów

1
Johanna i Emil Weissenbergowie prowadzili w Tychach hotel i restaurację. Od lewej: Hugo (1870-1918) - późniejszy lekarz, Emil (zm. 1889), Ida (1866-1908), Johanna (zm. 1927) trzymająca na rękach Martę (1876 - zm. w 1942 w KL Auschwitz) i Artur Weissenberg (1868 - zm. w 1942 w KL Auschwitz); fot. geni.com
Reklama

W 1969 r., na drugim krańcu Europy, w portugalskiej Coimbrze Helmut Larisch, potomek żydowskiej rodziny Weissenbergów, która na przełomie XIX i XX wieku mieszkała w Tychach, przed nieznanym słuchaczem (lub słuchaczami) wydobył z pamięci obrazy niewielkiej wsi Tichau. Było to dla niego miejsce wakacyjnych przeżyć i codzienności zamożnych i cenionych krewniaków. Dziecięce doświadczenia zmieszane z wiedzą człowieka dojrzałego zapełniają raptem kilka kartek (jest to pierwsza i jedyna znana część wspomnień Larischa), a mimo to pozwalają w pełni odczuć realność dawno nieistniejącego świata: ludzi, miejsc, przedmiotów i zdarzeń pochodzących z okresu przed i po pierwszej wojnie światowej.

Autor: Marcin ZARZYNA

Nie wiemy, kto słuchał tej relacji i w jakim celu ją spisywał. Mogła być rodzajem „testamentu” dla Helmuta Larischa, zważywszy na to, że zmarł kilka lat później [25.09.1973 r. – dane zaczerpnięte z portalu geni.com].

Helmut Larisch (1911-1973), autor
wspomnień; fot. geni.com

Jego relacja została zachowana przez mieszkającą w Izraelu dawną mieszkankę Mikołowa – Ewę Böhm-Bin Nun (jej babka była ciotką Helmuta Larischa). Gawęda Larischa trafiła od niej do badacza historii mikołowskich Żydów – Marka Muszera.

Dzięki jego staraniom możemy cofnąć się w czasie do Tychów z okresu, kiedy dzieci pływały w stawie przed kościołem pw. św. Marii Magdaleny w piekarskich dzieżach (drewnianych naczyniach służących do wyrastania ciasta chlebowego), kilka metrów od stawu w sklepie Moritza Rosenbauma sprzedawano kapelusze z szerokim rondem, a doktor Hugo Weissenberg przy śniadaniu opędzał się od sroki, która wlatywała przez okno do pokoju w jego willi.

Reklama

Tę z pozoru cukierkową opowieść o rodzinie Weissenberg burzy niemieckie „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Holokaust nie ominął Weissenbergów. Lista ofiar, jakie złożyła ta rodzina w KL Auschwitz-Birkenau jest długa. Datą graniczną ich życia jest rok 1942. Jednak niektórym udało się uniknąć śmierci w komorach gazowych. Tak właśnie stało się z zamieszkałym w Hamburgu Helmutem Larischem, synem Klary Weissenberg. Oboje uniknęli zagłady.

Nie znamy szczegółów ich ocalenia. Być może w otrzymaniu przez hamburskich Weissenbergów portugalskiej wizy „maczali palce” dwaj portugalscy dyplomaci, bracia Aristides i Cesar de Sousa Mendes. Pierwszy przeszedł do historii jako konsul z Bordeaux, który poprzez wystawienie nielegalnych wiz do neutralnej Portugalii, uratował w 1940 r. około 30 tys. europejskich Żydów. [źródło: artykuł Marcina Zatyki na portalu dzieje.pl] Drugi pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych Portugalii, a następnie posła nadzwyczajnego tego kraju w Warszawie i jako pierwszy zaczął wystawiać fałszywe dokumenty zagrożonym śmiercią Żydom. Jednak przy braku pewnych źródeł, to jedynie przypuszczenie.

Jedno jest pewne. Dzisiaj w Tychach nie wiedząc o tym, poruszamy się obok budynków zbudowanych lub zarządzanych przez rodzinę Weissenberg. Wchodząc od rynku w ulicę Sienkiewicza mijamy budynek dawnego Hotelu Zentral z tzw. salą Weissenberga (restauracja).

Kartka pocztowa z 1914 r. Po lewej sklep Moritza Rosenbauma, a na wprost Hotel Zentral Weissenbergów. Budynek istnieje do dziś na rozwidleniu ulic: Sienkiewicza i Kościuszki w Tychach
Widok z rynku tyskiego obecnie. W oddali, w środku budynek Hotelu Central Weissenbergów. Po lewej kamienica Szczepanków, gdzie mieścił się sklep Rosenbauma; fot. Marcin Zarzyna

W w okresie PRL-u mieścił się tam Bar Centralny (znany potocznie „mordownią”). Przy skrzyżowaniu ul. Bocznej z ul. Biblioteczną podziwiamy willę doktora Hugo Weissenberga, przylegającą ogrodem do Potoku Tyskiego. W drodze do Katowic, w Czułowie przejeżdżamy obok dawnego domu i restauracji Artura Weissenberga. Dziś w kamienicy mieści się m.in. sklep „Browarek”. Tyle o tym co jest. A teraz posłuchajmy o tym, co było. Oddajmy głos Helmutowi Larischowi.

„Wspomnienia z Tychów”, Helmut Larisch, zapisano 1 kwietnia 1969 r. w Coimbrze, Portugalia.

Wstęp

Dzisiaj przelewam na papier wszystko, co zachowałem w pamięci na temat rodziny mojej matki, a w szczególności Tychów. Moja pamięć nie zwykła mnie zawodzić, zwłaszcza jeśli chodzi o rzeczy bardzo odległe. Matka często przytakiwała, że przypominam sobie rzeczy, które już dawno wyleciały jej z głowy.

Dziadek – Emil Weissenberg

O moim dziadku wiem tyle, ile mi opowiedział wuj Artur. Moja matka ledwo go pamiętała, bo umarł, kiedy miała 4 lata. Był blondynem o rudawym odcieniu włosów. Cecha ta była widoczna także u ciotki Grety, Elzy i Emmy. Podobno dobrze grał na skrzypcach ze słuchu. Był chory na cukrzycę i z jej powodu zmarł w wieku około 55 lat.

Matka pamiętała jedynie, jak bawiła się z nim w taką zabawę: kładł się na kanapie i mówił „Uważaj, żeby ktoś nie wszedł i mnie pocałował”. Ona go potem oczywiście całowała, a on ganił ją: „Znowu nie uważałaś, ktoś wszedł i mnie pocałował”. Ja też się tak bawiłem z matką, gdy byłem mały.

Babcia Johanna Weissenberg (z domu Königsfeld) i jej potomstwo

O mojej babci wiem o wiele więcej, ponieważ znałem ją i bywałem u niej w Tychach w okresie wolnym od nauki. Babcia wydała na świat osiemnaścioro dzieci, z tego dziewięcioro osiągnęło wiek dojrzały.

Ciocia Emma była najmłodsza, a moja matka była przedostatnia. Dokładnej kolejności nie jestem pewien. Wiadomo mi tylko, że najstarszą z dziewczyn była ciocia Ida. Jej i wuja Georga nie zdążyłem poznać. A oto imiona pozostałych dziewcząt: Ida, Greta, Marta, Elza, Klara, Emma. Chłopcy to: Artur, Georg i Hugo.

Ida Weissenberg (1866-1908), ciotka Helmuta Larischa z mężem Moritzem (1855-1910); fot, archiwum Marka Muszera

Prowadzenie domu

Żeby utrzymać liczną rodzinę, babcia prowadziła w Tychach hotel, a dodatkowo gospodarstwo rolne. Dysponowała zadziwiającą energią. Zwykle wstawała dość wcześnie, a spać szła około dziewiątej wieczorem. Postępowała bardzo rozważnie, nie stając się przy tym przysłowiowym babochłopem.

Pani domu nie miała wówczas tak ciężko jak teraz, gdyż nigdy nie brakowało pomocy domowej. W jej gospodarstwie naliczyłem trzy służące. Kiedy rodziło się dziecko, natychmiast zatrudniano mamkę, przez co i babci było lżej.

Pewnej niedzieli, kiedy spędzałem u niej letnie wakacje, złożyło jej nieoczekiwaną wizytę dwadzieścioro czworo krewnych jednocześnie. Przyjechali z Bytomia, Mikołowa i Katowic. Musieli rzecz jasna zostać na obiedzie, co nie było jakoś szczególnie kłopotliwe. Natychmiast poszło pod nóż kilka kurczaków. Szybko też upiekło się jakieś ciasto.

Zwierzęca menażeria

A teraz o babcinej miłości do zwierząt. W jej domu w Tychach żyły wszystkie możliwe żywe stworzenia. Para chartów rosyjskich o imionach Lord i Ninka. Oczywiście był też kanarek… i sroka, która płatała różne figle. Kiedy wuj Hugo podczas śniadania raczył się ugotowanym jajkiem, przylatywała i dziobała je, plamiąc przy tym stół. Troszczyła się zupełnie niepotrzebnie o wszystko, co błyszczało. Pewnego razu została przyłapana na tym, jak chowała coś w szczelinie ściany. Wyszło na jaw, że jej łupem padły monety, nożyczki, naparstki, broszki itp.

W zagrodzie leżał przypięty do łańcucha niezbyt miło pachnący, choć żywy lis. W domu hodowano też okropnie skrzeczące ary i jedną papugę, która mówiła ludzkim głosem,

a nawet czyniła próby śpiewu. Stale usiłowała zaśpiewać piosenkę: „Trzech młodych junaków ruszyło przez Ren…” („Es wollten drei Burschen wohl über den Rhein…”), jednak nigdy nie doszła dalej niż do „Es, es…”, a potem mówiła: „Pani dalej, dalej!”. Kiedyś na Boże Narodzenie udało jej się zaśpiewać pierwszą linijkę.

Ale prawdziwą perełką był bocian imieniem Ignac. Z tym bocianem rzecz się miała następująco: mój ojciec pracował jako stażysta w Browarze Książęcym. Pewnego razu pracownicy przynieśli mu bocianiego pisklaka, który wypadł z gniazda. Ojciec odchował go. Z uwagi na przetrącone skrzydła bocian zawsze dumnie kroczył za ojcem. Na terenie browaru nie mogło to oczywiście trwać w nieskończoność, więc gdy ojciec usłyszał, że pani Weissenbergowa ma hopla na tle zwierząt, bocian został u niej od razu na stałe, pod jednym wszakże warunkiem, że będzie mógł być odwiedzany. Ojciec czynił to na tyle często, że z moją matką wpadli sobie w oko – pod auspicjami bociana! Koniec końców biedny Ignac skończył swój marny żywot w zbiorniku z wodą, bo się utopił.

Znachorka, uzdrowicielka

Zagadnieniem godnym uwagi były uzdrowicielskie predyspozycje naszej babci. Zresztą jej syn Hugo był właśnie lekarzem. Jednak to do niej udawali się ludzie, zanim odwiedzili doktora. W  istocie, niektóre jej imponujące metody pamiętam do dziś.

Aby wyleczyć łupież, należało opuszkami palców wcierać żółtko we włosy. Potem kilkakrotnie je przeczesać i tak zostawić. Po upływie pół godziny należało głowę opłukać. Bardzo rozsądne postępowanie! Żółtko zawiera bowiem siarkę, która po dziś dzień jest skuteczna na łupież. Przy zajętych ropą migdałkach babcia brała czysty płócienny ręcznik, moczyła go w przegotowanej wodzie, zakładała na palec wskazujący i przecierała nim migdały. To nieco barbarzyńska metoda, choć wyobrażam sobie, że po takim zabiegu na migdałach nie zostawało za wiele bakterii.

Na koniec jeszcze jedna recepta znana mi z własnego doświadczenia. Kiedy miałem 8 czy 9 lat, ponownie spędzałem ferie w Tychach. I to chyba w domu, to znaczy w willi wuja Hugo, gdzie ciotka Emma przyjmowała na wakacje dzieci znajomych rodzin. Dokuczały mi wówczas robaki [w oryginale „spulwurm” – glista ludzka; wydaje się jednak, że autorowi chodziło o owsiki, pasożyty często dokuczające dzieciom – przyp. MZ].

Babcia kazała mi się przypomnieć po kolacji, co uczyniłem. Udała się ze mną do ogrodu, gdzie stały dwa ule zbudowane z segmentów, tzn. można było wysunąć tylną ściankę i przez szybkę oglądać plastry miodu. Babcia wyjęła także szybkę i prędko wydobyła z wnętrza kawał plastra wypełnionego miodem. Wetknęła mi go do buzi, mówiąc przy tym, że mam to dokładnie przeżuć i powoli połykać, kawałek po kawałku. Poinstruowała mnie też, żebym następnego wieczora poprosił ją o kolejną porcję. Od tego momentu problemy z robakami zniknęły!

Ale jak do tego doszło? Ciepło ciała sprawia, że nieprzetrawiony wosk staje się miękki i w formie kluski wolno wędruje przez jelita. Ponieważ wosk wciąż zawiera resztki miodu, robaki wwiercają się więc weń i zostają wciągnięte. Kulka wosku opuszcza ciało jako żywy kłębek. Z pewnością jeśliby powtarzać te działania, ostatnie robaki ukrywające się gdzieś w fałdach jelit wyjdą na powierzchnię. Co jakiś czas można bez żadnej szkody powtarzać tę procedurę.

Byłem w posiadaniu wycinka prasowego (który niestety przepadł) gdzie pisano o zabiegu wykonanym przez babcię: usunęła chłopcu wrośnięty w migdał fragment kasztana.

Intuicja

Tak więc babcia miała dobrą rękę do zwierząt i przejawiała nie tylko medyczne predyspozycje (…). Kiedyś przydarzyło jej się coś niezwykłego. Musiała pojechać – o ile mnie pamięć nie myli – do Nowego Bierunia, żeby zapłacić tam jakąś większą sumę. Kazała zaprząc wóz, a pieniądze – jak to się wówczas czyniło – włożyła za pazuchę.

Gdzieś w połowie drogi poczuła się nieswojo. Tego woźnicę dopiero co zatrudniła przed paroma dniami i coś ją w nim zaniepokoiło. Nie dając nic po sobie poznać, co zapewne miałoby miejsce w przypadku innej kobiety, powiedziała przytomnie „Antonek, musimy wracać do Tychów, zapomniałam pieniędzy”.

Zaraz po powrocie zawołała Georga [syna – przyp MZ.], który w koźle wozu znalazł siekierę. Ten człowiek był mordercą poszukiwanym listem gończym!

Wuj Hugo Weissenberg

O wuju Hugo można by długo opowiadać. Zwłaszcza dlatego, że wiele o nim wiem. Gdzie kończył studia, tego akurat nie wiem. (…) Ale…, do rzeczy…

Mimo własnej praktyki lekarskiej jego szczególne zainteresowanie budziła rodząca się właśnie dziedzina zwana bakteriologią. W 1917 r. miał jakoby zostać szefem Instytutu Bakteriologii w Bytomiu (albo w Katowicach). Odrzucił jednak ten tytuł z uwagi na postępujące problemy ze słuchem. Patrząc na jego zainteresowania, wydawał się wszechstronnie uzdolnionym człowiekiem o niewyczerpanej sile. Ale wydawał się zbyt romantyczny, by móc uchodzić za naukowca w nowoczesnym rozumieniu.

Pisał wiersze (jestem w posiadaniu jednego z nich, który napisał dla ciotki Emmy) i grał na cytrze. Podczas gry stawiał na niej dwie lalki zrobione z czarnego bzu, które jakby samoistnie „tańczyły” na pudle rezonansowym. Później, kiedy już bardzo źle słyszał, stawiał drewnianą pałeczkę na pudle i trzymał ją między zębami, żeby słyszeć dźwięk rezonujący przez kości. Tak na marginesie: dolegliwości słuchowych nabawił się podczas pochówku swojego ojca. Panowały wówczas syberyjskie mrozy. Droga na cmentarz w przenikającym dreszczem chłodzie wywołała u wuja silne przeziębienie.

Był to czas, kiedy rosło zainteresowanie naukami przyrodniczymi. W domu wuja obecne były „Dzieła zebrane” Fryderyka Wielkiego, ale też „Cuda natury” Heckelego. Wieczorami całe rodzeństwo czytało z podziałem na role fragmenty sztuk teatralnych niemieckich klasyków. Do jego ulubionych lektur należał także „Kosmos”.

W piwnicy stał szkielet do celów medycznych i stosunkowo prymitywny aparat rentgenowski. Wuj miał też, rzecz jasna, własny mikroskop do prowadzenia badań.

Odziedziczyłem po nim dużą liczbę preparatów mikroskopowych, które niestety przepadły. Nawiasem mówiąc,

był odkrywcą bakterii Bacillus vitulinus, zarazka czerwonki cielęcej [niem. Kälberruhr – przyp. MZ]. I właśnie pod taką nazwą „Weissenberg” od nazwiska odkrywcy figuruje w książce wydawnictwa „Kosmos”. W późniejszym wydaniu, gdy już władzę sprawowali naziści, nazwisko odkrywcy zniknęło.

Z tym odkryciem to było tak. Został wezwany przez pewnego właściciela dóbr ziemskich (na Górnym Śląsku). Miał tam spędzić kilka dni w celu przestudiowania licznych przypadków zachorowań na cielęcą czerwonkę. Udało mu się ustalić czynnik zakaźny, a także znaleźć antidotum. To musiało być coś w rodzaju szczepionki wymieszanej z żółtkiem i podawanej cielakom doustnie zaraz po urodzeniu.

Wuj Hugo przekazał prawa do sprzedaży tego preparatu (pod nazwą „Vitulosal”) swojemu szwagrowi Bertoldowi Menge (mąż ciotki Gryjty), który był aptekarzem. Ten zaś zrobił na tym świetny interes, udało mu się bowiem pozyskać znaczących klientów w Meklemburgii i na Pomorzu. Z wybuchem II wojny światowej nastąpił zastój w interesie, a potem zainteresowanie zniknęło z powodu pojawienia się antybiotyków. Nie sądzę jednak, by wuj Hugo został jakoś pokrzywdzony finansowo przez swojego szwagra, jak to się czasem słyszało.

Willa wuja Hugo

Znałem bardzo dobrze jego willę, która została zbudowana według jego koncepcji, częściowo rękami rosyjskich jeńców wojennych. Także gustowne meble zostały przez niego samego zaprojektowane. Przypominam sobie dość dobrze, że krzesła i fotele były obite błękitnym adamaszkiem [aksamitem – przyp. MZ]. Tym samym materiałem były pokryte ściany do połowy wysokości.

Willa z wieżyczką Hugo Wiessenberga na rogu ul. Bocznej i ul. Sienkiewicza, widok współczesny; fot. arc

W ogrodzie wykopano i wybetonowano duży staw z fontanną w środku. Część potoku [Tyskiego – przyp. MZ], który płynął wzdłuż granicy działki, była oddzielona siatką i służyła łapaniu raków. Willa miała wieżę widokową, na którą my, dzieci często się wspinaliśmy.

Po zakończeniu wojny [1918 – przyp. MZ] na Górnym Śląsku było nadal niespokojnie. Czasem przylatywał z Gliwic swoim pomalowanym na czerwono aeroplanem lotnik Löwe. Ja i mój kuzyn Alfred Menge (zwany Bums, na mnie wołano Ums) często przesiadywaliśmy na wieży. Willa w Tychach przeszła po śmierci wuja w ręce ciotki Emmy [jej ostatnim gospodarzem przed II wojną światową był ceniony dentysta Wilhelm Richter, związany z rodziną Weissenberg – przyp. MZ].

Fotoamator

Wuj z zapałem oddawał się fotografii. Miał z tuzin kolorowych diapozytywów [tzw. autochromy – przyp. MZ] w formacie widokówki; u mnie zachowały się jeszcze ze dwa. Na jednym z nich jest matka z ciotką Gryjtą [zdrobnienie od imienia Marguerite – przyp. MZ]. Naturalnie ubrania były odpowiednio kolorowe. Oba diapozytywy, które ocalały, zostały oprawione. Za dziecka oglądałem je całymi latami, jak wisiały w domu moich rodziców w Altonie [dzielnica Hamburga – przyp. MZ]. Nadzwyczajne jest to, że zostały sporządzone według metody braci Lumiere przed siedemdziesięciu laty, a mimo to nie straciły kolorów, w przeciwieństwie do współczesnych diapozytywów, które są bardziej wrażliwe na światło.

Wuj sprawił sobie aparat marki Contessa-Nettel-Argus pracujący na [szklanych – przyp. MZ] płytkach w formacie 4,5 x 6 cm. Tym aparatem, który wygląda jak luneta do fotografowania zza rogu, wuj zrobił dużo naprawdę dobrych zdjęć. Wiele z nich mam jeszcze do dziś. Podczas swojej podróży badawczej po Ameryce dużo fotografował.

Mam prospekt, który jest reklamą książki o tej podróży zilustrowanej osiemdziesięcioma zdjęciami wuja. Tak oto aparat dostał dobrą reklamę, a wuj mógł kupić go po cenie preferencyjnej. W ten sposób także moja matka stała się posiadaczką aparatu Argus, który mam do dzisiaj. Jest to szkło z optyką Zeiss-Tessar o świetle 4,5. Aparat wuja po jego śmierci przeszedł w ręce ciotki Emmy. Co z tego wynikło, nie wiem.

Kiedy tylko pojawiała się jakaś nowinka techniczna, wuj natychmiast musiał ją sobie sprawić. Tak właśnie rzecz się miała z automobilem. W tym czasie nie były to zbyt wyrafinowane konstrukcje i często się zdarzało, że wracał wozem zaprzężonym w woły. W dużej mierze była to też wina ówczesnych dróg.

Praktyka lekarska

Wuja cechowała zbyt idealistyczna postawa. Trwał w przekonaniu, że finansowo świetnie mu się powodzi, chociaż ja nigdy nie umiałem zrozumieć, jak mogło mu się dobrze wieść, skoro utrzymywał się tylko z praktyki lekarskiej. Podług mej wiedzy praktykował tylko w Tychach. Podczas wojny pracował w wojskowych lazaretach w Strzegomiu [Strigau] i Kudowie-Zdroju [Bad Kudowa], częściowo nawet z ciotką Emmą, która była wówczas siostrą w Czerwonym Krzyżu.

Możliwe że wuj był lekarzem zakładowym w Browarze Obywatelskim i Książęcym w Tychach. Wiem, że był w dobrej komitywie z dyrektorem Browaru Książęcego, Gautschem. Jako pacholę często bywałem w domu Gautschów, którzy mieli syna w moim wieku. Na imię miał Uli (Ulrich). Bawiliśmy się zwykle w ogrodzie, gdzie stała kamienna lub betonowa fontanna z żabą – z jej nozdrzy tryskała woda.

Uli miał dziecięce pianino, które sprezentował mu pewien zamożny handlarz chmielem. To było cudownie grające minipianino. Poza nim ogromne wrażenie wywarła na mnie toaleta zlokalizowana w domu na półpiętrze. Ciekawostką była ruchoma ławka, która po uniesieniu odsłaniała dostęp do drugich drzwi, prowadzących prosto do sypialni. Jedna z fotografii, którą mam od wuja Hugo, przedstawia go u drzwi wejściowych domu Gautschów.

Wuj pozwolił sobie w stosunku do nich na coś takiego. Był w Tychach taki zwyczaj, że w pierwsze dni nowego roku lekarz odwiedzał wszystkie domy miejscowych notabli. Było to naturalnie dość nużące zajęcie. Tak więc wuj Hugo dowiedziawszy się odpowiednio wcześniej, kiedy państwo są nieobecni w domu, udał się tam i pozostawił wizytówkę, na której napisał: „Dr Hugo Weissenberg, we fraku i cylindrze”. Na coś takiego mógł sobie pozwolić jedynie w przypadku zaprzyjaźnionej rodziny.

Kwestia niespełnionej miłości musiała odgrywać w życiu wuja dużą rolę, co przy jego pogarszającym się słuchu prowadziło do rosnącej melancholii. Wszystkie jego wiersze i piosenki zahaczały jakoś o tę kwestię. W zbiorze fotografii, które zgromadził, […] ostatnia karta była czysta, a zatytułowano ją: „Pani Doktorowa”. Był to symptom tego, jak bardzo pragnął mieć małżonkę. Pewna wielbiona przezeń panna poślubiła innego, o czym informował był moją matkę w liście, który posiadam. Ten życiowy problem mógł się w jakiś sposób przyczynić do tragicznego końca. Wuj próbował się jeszcze sam zoperować, ale z kiepskim skutkiem.

Tychy – mozaika wspomnień

Tychy oznaczają dla mnie mieszaninę nieskładnych wspomnień. Kąpiel w Jeziorze Paprocańskim, gdzie rosły jadalne orzechy wodne o trójkątnym kształcie i aromatycznym smaku [kotewka – przyp. MZ]. Dalej hodowla karpi, która jak sądzę była prowadzona przez wuja Moryca (brat naszej babki?). Stamtąd dostawaliśmy na święta Bożego Narodzenia przesyłkę priorytetową: kosz pełen żywych karpi. Dzięki pomysłowi babci karpie docierały żywe do adresata nawet na odległość 800 km. Jak ona to robiła? Otóż wkładała w pyszczek karpia wacik nasączony alkoholem.

Przypominam sobie kilka bagnistych łąk za Tychami, gdzie rósł tatarak. Zrywaliśmy go, żeby móc później wysysać gorzkie, aromatyczne kłącze. Także ów duży staw pośrodku wsi silnie trwa w mojej pamięci. Za dziecka załatwialiśmy sobie u piekarza wysłużone dzieże i wiosłowaliśmy w nich po stawie.

Nasza babcia potrafiła pleść przepiękne wianki z lilii wodnych. Robiła je w ten sposób, że zaginała łodygi co 2 cm. Przychodzi mi jeszcze do głowy, jak z okazji jakiegoś żydowskiego święta przygotowywała wino rodzynkowe. Moja matka bardzo je chwaliła, ale nigdy nie dała mi go spróbować. Pamiętam jedynie wystawione na widok butelki z fermentującymi rodzynkami.

Kiedy mówiłem o willi wuja Hugo, przyszedł mi na myśl kościół katolicki położony za stawem. Moja matka śpiewała tam nawet w chórze. Proboszcz Kapica była bardzo zaprzyjaźniony z wujem Hugo, w ogóle z całą rodziną. I to mimo słów wuja na swój temat, jakoby był innowiercą. Jeszcze bardziej osobliwe jest to, że wuj był kawalerem Orderu Krzyża Maltańskiego.

Pamiętam jeszcze, że przy głównym trakcie przed kościołem mieściły się liczne sklepy, z których jeden należał do rodziny Rosenbaum. Można tam było kupić charakterystyczne brunatne kapelusze z szerokim rondem, noszone powszechnie przez chłopów.

Tutaj przypomina mi się typowo tyska potrawa, którą moja matka dość często robiła: żur. Nie jestem pewien, jak się to pisze [w oryginale: jur – przyp. MZ]. Przygotowuje się go z mąki żytniej, którą się lekko zakwasza. Biedniejsi jedli go w ten sposób, że po prostu zagotowywali [zakwas – przyp. MZ]. Ale kto mógł sobie na to pozwolić, ten dodawał do tego kawał wieprzowiny, dzięki czemu żur stawał się naprawdę smacznym daniem.

Pamiętam jeszcze inne żydowsko-polskie danie, które nawet jeszcze tutaj w Portugalii matka czasem przygotowywała: śledziona nadziewana. Zawartość śledziony mieszamy z posiekaną cebulą, chlebem – pokrojonym w kostkę i przysmażonym na maśle – oraz surowym jajkiem. Ponownie napełniamy tym śledzionę i pieczemy. Po wystygnięciu kroimy śledzionę w plasterki. W ten sposób otrzymujemy smakowity dodatek do kanapek.

Wujostwo z Czułowa. Artur i Ernestyna Weissenberg

Artur Weissenberg (1868-1942) prowadził restaurację w Czułowie. Został zamordowany w KL Auschwitz. Zdjęcie zrobione ok. 1910 r.; fot. z archiwum Marka Muszera

Pewnego dnia wybraliśmy się w odwiedziny do wuja Artura i cioci Tinki [zdrobnienie od imienia: Ernestine – przyp. MZ], którzy wtedy jeszcze mieszkali w Czułowie. Był to wolnostojący dom przy głównej szosie, w którym mieściła się restauracja. Chłopi jadąc do miasta albo na targ musieli przejeżdżać obok, więc interes się kręcił.

Pamiętam ich sypialnię. Nad stolikiem nocnym wuja Artura wisiało coś w rodzaju trąbki pocztowej [sygnałówka strażacka – przyp. MZ]. Nam młodym, których zjadała ciekawość, mówiono, że w razie wybuchu pożaru wuj dął w nią, aby wezwać straż pożarną.

Zmiana wyznania mamy

W 1923 r. moja matka pojechała na Górny Śląsk, aby oddać głos podczas plebiscytu [Larisch się pomylił, plebiscyt był w 1921 r. – przyp. MZ]. Zachorowałem w tym czasie na reumatoidalne zapalenie stawów i mięśni, więc matka oddała mnie do szpitala. Szpital Jerusalem w Hamburgu należał do gminy przechrzczonych Żydów [Krankenhaus Jerusalem w Hamburgu założony w 1913 r., działa do dzisiaj – przyp. MZ].

Moja matka się wtedy ochrzciła; nigdy nie rozumiałem dlaczego. Ona w każdym razie o tym mówiła. Tutaj chciałbym jeszcze dołączyć wypowiedź wuja Hugo na mój temat, skierowaną do rodziców. Spytał: „Kim jest właściwie wasz syn? Jest ewangelicko-katolickim reformowanym Żydem!”. W spadku po mojej matce znalazłem napisane odręcznie „Ojcze nasz…” oraz kolorową ilustrację Ściany Płaczu w Jerozolimie.

Rodzina Artura Weissenberga z Czułowa (Artur siedzi w środku). Druga z prawej Lizzy (1897), córka Artura, która tak jak ojciec zginęła w KL Auschwitz. W Oświęcimiu zginął też pierwszy z prawej Emil Weissenberg (1892-1942), kuzyn Lizzy; fot. archiwum Marka Muszera

Po plebiscycie Tychy przypadły Polsce. Z tego powodu ciotka Emma przeprowadziła się do Gliwic, a willę sprzedała francuskiemu majorowi wojsk alianckich za (jak mi się zdaje) milion marek, które wpłaciła do banku. Tylko że te pieniądze w okamgnieniu straciły na wartości i koniec końców kupiła sobie za tę sumę sukienkę.

Byłem jeszcze później w Tychach, kiedy kuzyn mojej matki, dentysta Willy Richter, odkupił ten dom. Zastał go w stanie kompletnego zaniedbania. Mieszkała w nim polska rodzina, która zajmowała jakiś kąt i spała na sianie. Wodę do codziennego użytku czerpano z ubikacji. Willy wyremontował dom i w nim otworzył praktykę dentystyczną.

Wuj Helmuta – Artur Weissenberg (1868-1942) z żoną Ernestyną (ciocią Tinką), która zmarła w 1938 r. Artur prowadził restaurację w Czułowie. Został zamordowany w KL Auschwitz; fot. archiwum Marka Muszera

Jego asystentką była wówczas Penkala, którą chciał poślubić, na co nie zgadzała się jego matka. Dobrze pamiętam „ciocię Richter”, jak zwykliśmy ją nazywać. Była siostrą dla naszej babki. Odkąd nagle utraciła zdolność poruszania się, mieszkała w pokoju na piętrze. Z trudem wychodziła nawet z łóżka. Kiedy pewnego dnia ciocia Richter nie mogła już zejść po schodach, to koza, która była dojona wyłącznie przez nią, zastygła w bezruchu. Nie dała się wydoić nikomu innemu. Byłem świadkiem, jak tę kozę prowadzono każdego dnia na piętro, żeby ciocia Richter mogła ją wydoić leżąc w łóżku.

I tutaj wspomnienia się urywają…

Oryginalny tekst przetłumaczył z języka niemieckiego, zredagował i wstępem opatrzył Marcin ZARZYNA. Autor pragnie podziękować za pomoc Markowi MUSZEROWI i Gabrielowi PIEROŃCZYKOWI. Daty urodzin i śmierci członków rodzin Weissenberg – portal genologiczny geni.com. Prawa autorskie chronione.

Artykuł ukazał się w dwutygodniku „Nowe Info” nr 10 z 14 maja 2019 r.

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Po wojnie w budynku przy ul.Sienkiewicza znajdowała się gospoda Krupy/u Krupy, gdzie chłopcy z LWP postrzelali się trochę z sowieckimi żołdakami,w wyniku jakiejś sprzeczki. Swego czasu na północnej stronie od ulicy Kościuszki, widoczne były na elewacji ślady po kulach, jednak wraz z otwarciem Centrum Chińskiej Tandety elewacja została odnowiona a dziury zaszpachlowano. Podobny los spotkał „budkę stójkowego”, jak zwykłem ją określać czyli małą budowle na osiedlu Osada, która była świadkiem tzw.kotła czułowskiego i swoje podczas ostrzału przyjęła.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj