Tam, na trzynastym gołębiu

0
Helena Malcher: fot. Renata Botor-Pławecka
Reklama

Jak gdzie idę, to sobie zawsze myślę tak: „Duchu Święty, dziękuję Ci za noc i proszę o dary na dziś wyznaczone, abym je godnie wypełniała. Proszę o siły, wiarę, nadzieję i miłość, o pokorę, dar męstwa i światło, bez którego chodziłabym w ciemnościach. To fundament mojego życia”. To takie moje modlitwy, które zawsze układałam. Tak sobie z Bogiem rozmawiam. Mówię mu też tak: „To Ty dajesz mi rymy, aby świat mną nie pogardził”. Bo zawsze się ze mnie śmiali. Że tyle dzieci. A ja do Boga: „Panie, wiem, że kiedyś powiesz: »O, to jest Malcherka, człowiek, który zasłużył na nagrodę«”.

Tekst ukazał się w Nowym Echu nr 24 z 19.07.2016 r.

Powiedziałam kiedyś, że nie piszę wierszy, tylko je układam i mam w głowie. Kto ma szczęście je usłyszeć, to słyszy. Źle powiedziałam?

Chyba doświadczenia życiowe zmusiły mnie do układania wierszy. W dzieciństwie nie układałam. Dopiero gdy już byłam mężatką. Wierszy jest 50 albo więcej, nie wiem, musiałabym się zastanowić.

Reklama

xxx

Pierwszy wiersz był o rodzinie. „Rodzina to moje królestwo/Oświetlone piętnastoma lampami o bardzo silnej mocy/ Zbudowane przez nieprzespane noce, przez pot płynący z czoła/ I pełnia miłości/ Nikt go nie zburzy, bo stoi na fundamencie miłości/ Rodzina to fundament świata i każdego człowieka/ Rodzina to najwspanialsze dzieło, choć tyle wieków minęło/ Rodzina to najpiękniejszy kwiat, bez którego nie istniałby świat”/.

Moja rodzina to piętnaścioro dzieci. Bo tych troje, co umarło po urodzeniu, też się liczy – są pochowani w Pszczynie, mają swoje grobki, są ochrzczeni: Józef, Janek, Marek. Gdzieś napisali, że mam dwanaścioro, tak nieładnie. A przecież ja ich wszystkich wynosiłam…

Najstarsza jest Danusia. Była zawsze moją zastępczynią w domu, niańczyła młodszych. Potem był Andrzej – najstarszy z synów – ciężko robił. Potem Barbara. Urszula gdy miała 3 latka, tak strasznie się poparzyła na maszynce elektrycznej. Mówili, że nie przeżyje… Trzy miesiące była w szpitalu, ja z nią noce i dnie, choć w ciąży. A gdy przyszła do domu, znowu by się poparzyła! Wyleciał żar z pieca kaflowego, pomalowana farbą podłoga się zapaliła. Ze strachu temu dziecku wypadły wszystkie włosy: zdjęłam je ręką z głowy. Rano się obudziła: „Mama, pić”. Było dobrze. Włosy po czasie odrosły.

Potem byli: Elżbieta, Teresa, bliźniaki Józef i Janek (zmarli), potem się urodził Olek, potem Marek (zmarł), później Stanisław, Wiesław, Zbyszek, Bożena i Katarzyna. Pani sobie przeliczy: piętnaście. Najstarszy z chłopców, Andrzej, miał 20 lat, gdy urodziła się najmłodsza, Kasia.

Gdy był pierwszy raz ksiądz proboszcz Piotr Zegrodzki na kolędzie, to się pytał, czy to dzieci z połowy wsi przyszły do tego domu. A to była nasza jedna wielka rodzina, największa w gminie Miedźna. Wszyscy nauczeni byli, że się dba, troszczy jeden o drugiego. I to jest ta największa wartość rodziny.

Dziś matki płaczą, że kolejne dziecko, że ciężko. Ja nigdy nie narzekałam.

xxx

Wstawałam o czwartej rano. W butach gumowych 20 lat chodziłam do pracy w tuczarni, trzy razy dziennie. 300 świń było na chlewnię. Na każdy odpas (a były trzy) wyciągałam 150 wiader serwatki dziennie dla tych świń. Trzeba było też naładować trzy wózki paszy. Co miesiąc wyciągało się 2500 świń z tuczarni na wagę. Ale byłam wtedy bardziej „przy sobie” niż teraz, więc dawałam radę. I chyba wyższa też byłam niż teraz.

Udało mi się wywalczyć dla pracownic lepsze warunki: łazienki, żeby było gdzie się umyć, a nie wracać do domu przez wieś w smrodzie. Zrobili trzy kabiny. W sprawach innych ludzi zawsze umiałam interweniować, w swoich nie.

Kiedy to było? Mam przeszło 80 lat. To może z 30 lat temu to było?

Gdy najęliśmy pole, w południe leciałam jeszcze na to pole na Polnej, bliżej Grzawej. Najęliśmy ziemię, żeby mieć ziemniaki, zboże na chleb. Miałam piekarok w domu i piekłam po cztery duże chleby.

Wie pani do kiedy prałam na pradle! Potem Olek ze Zbyszkiem, jeszcze za kawalera, kupili mi małą pralkę. Grzała wodę i wirówka była przy niej. Ale się cieszyłam!

W naszym domu każdy miał swoje obowiązki według wieku. I nie było tak, że ktoś by czegoś nie zrobił (małżonek tego bardzo pilnował). Andrzej musiał sieczki zrobić, drzewa narąbać, buraków naznosić. Szli z Danusią do ludzi „odrabiać za pole” (jak kto nam pomógł, my odwdzięczaliśmy się). Pracowali jak dorośli ludzie.

Basia, gdy mąka była na strychu, a jajka w kurniku (sto kur mieliśmy), piekła dzieciom placki. Wszyscy pojedli. Zawsze coś umiała zrobić do jedzenia. Nikt nigdy nie siedział bezczynnie. Nie było patrzenia na telewizor, bo nawet go nie mieliśmy.

Pamiętam jedną Wigilię. Małe dzieci, małżonek w szpitalu. Usiedliśmy do stołu. Nie było nic. Danusia, Andrzej i Basia poszli do piekarni do Jawiszowic za torami (piekarz był znajomym męża), żeby choć kupić chleb. Dał im ten piekarz chlebów, bułek, plecionek, że nie mogli tego unieść. Wracali i płakali.

xxx

Małżonek… Nie było łatwo. Miał cukrzycę, wstrząsy insulinowe, potem nowotwór. Często w szpitalu, więc większość obowiązków spadała na mnie.

xxx

Pewnie, że ludzie się wyśmiewali. Raz mi powiedziały baby: „Ale ci się tej miłości chciało”. Mówiłam: „Miłości Bożej. Bo przed ołtarzem przyrzekałam: na dobre i na złe”.

Pamiętam, że świętej pamięci pani Bochenek (piękna kobieta) mnie w Katowicach na ulicy Wawelskiej udekorowała. Modlę się za nią, bo ona jako pierwsza mnie uhonorowała jako matkę. Każdy musiał tam pokazać dowód osobisty: ile się ma dzieci, bo wtedy do dowodu je wpisywano. A ja miałam dołączoną do dowodu kartkę, bo mi zabrakło miejsca w rubrykach. Pani Bochenkowa się uśmiechnęła, a potem patrzę: łzy jej lecą. Spytała o małżonka: zmarł. Podkreśliła sobie coś w notatkach na czerwono. Dali mi taki duży pierścień w nagrodę. Zastanawiałam się, na co mi taki pierścień. Nosić go raczej nie będę, o wiele bardziej jakie pieniądze by się się przydały… Ale nic nie mówiłam. I dojechała wtedy jeszcze jedna matka, z Cieszyna. Okazało się, że ma 14 dzieci. Pytanie: co teraz? Powiedziałam: sytuacja jest do rozwiązania, proszę nagrodę podzielić na dwie. Podzielili: dali nam po złotej broszce. Wzięłam. Pierwszy raz przypięłam ją do sukienki, gdy jechałyśmy z Koła Gospodyń Wiejskich na Kalwarię. Postanowiłam tam podziękować Matce Boskiej za pomoc w wychowaniu dzieci. Po mszy św., gdy modliłam się przy balaskach, zauważyłam, że nie mam broszki. Gdzieś mi spadła w kościele. Poprosiłam księży, że jak ją znajdą, mają ją przypiąć jako wotum dla Maryi. Bo tam jest jej miejsce. I może jest tam gdzieś broszka z goździkiem? Trzeba by się było kiedy dobrze przypatrzyć…

xxx

Niektórzy dziwią się: czemu układam te wiersze. Dzięki wierszom można to wszystko lepiej przekazać. Także ból.

Mogłabym zacząć kiedy Drogę Krzyżową, ale nie miałam odwagi tego proboszczowi zaproponować. „Jakże niełatwo, Chryste, dźwigać to jarzmo wieczyste. I jeszcze iść z nim za Tobą tą jakże wyboistą drogą. Ale przecież Ty, będąc Bogiem, wybrałeś sam krzyża drogę. By na nim Twe ciało rozdarto, Twoją wielkość zdeptano, w pył starto. Lecz Ty ten ciężar przebóstwiłeś i jego spuściznę nam zostawiłeś. A my Cię wciąż pytaniami dręczymy, bo tak mało z Twej śmierci rozumiemy”.

xxx

Wiersz o chłopcach był ułożony na pierwszą rocznicę. Miałam jechać pod pomnik i mówić. Ale nie dałam rady. Tak płakałam, szukałam ich na tej tablicy i nie umiałam znaleźć. Urszula, córka, mówi mi: „Mama, tam, na trzynastym gołębiu”. Że jest tam wypisane: Malcher Andrzej, 51 lat; Malcher Zbyszek, 38 lat. Jeden za drugim. Ale nie widziałam tego.

xxx

Andrzej pierwsze gołębie przyniósł, gdy miał 9 lat. Trzymał je w pudełkach. Małżonkowi to się nie podobało, bo zboża ubywało. Gdy mąż zmarł, chłopcy założyli sobie prawdziwy gołębnik. Bo gdy Zbyszek miał 13 lat, Andrzej go wciągnął w hodowanie gołębi. I Zbyszek był nawet potem bardziej zapalony do tych gołębi niż Andrzej. Wziął mi czasem rower, jechał do Tychów, pudełko wsadził na bagażnik i puszczał z Tychów gołębie. A ja roweru po wsi szukałam!

Czasem leżeli na placu na kocach do rana i czekali na przylot gołębi. Kawy im zaniosłam, ciasta. Mnie cieszyła ta ich pasja. Nie chodzili po barach, byli w domu. Poza tym: kto kocha gołębie, jest dobrym człowiekiem.

Andrzej tylko popatrzył na gołębia, wiedział: przyleci czy nie.

Ale Andrzej na wystawy gołębi nie lubił jeździć. Tamtego razu go Zbyszek namówił. Wcześniej Zbyszek jeździł z żoną i dzieckiem. Pierwszy raz nie pojechał całą rodziną. Tam w górze jest to jakoś wszystko zaplanowane, że ma być tak, a nie inaczej… Andrzej stał przy drzwiach, na tej hali. Byłby żył, ale poleciał ratować brata…

xxx

28 stycznia* bus się spóźnił. Gdyby się nie spóźnił, oni by na ten wyjazd do Chorzowa nie zdążyli.

xxx

Wszystko pamiętam. Gdy wychodzili z domu, Andrzej poprosił, żebym zrobiła szałot śląski i mielone. Zbyszek z progu się wrócił i powiedział: „Zrób więcej, bo się załapię”. Zawsze robię więcej, bo chętni się znajdą. Andrzej dodał: „To upiec jeszcze jakie ciasto”. Zbyszek już był na klatce, ale krzyknął jeszcze: „Ino nie z jabłkami!”.

Szałot zrobiłam, mielone też. Ciasta nie piekłam. Przyszykowałam sobie ciuchy, buty do kościoła. Bo ja muszę mieć wszystko wcześniej przyszykowane. Tak byłam nauczona, bo też przy tylu dzieciach bym się nie pozbierała. Zresztą każdy u nas zawsze wiedział, co gdzie ma, w co ma się ubrać. Wydaje się niemożliwe przyszykować tyle ubrań? Wszystko się da z pomocą Pana Boga.

Pomyślałam przez moment, że chłopców jeszcze nie ma. Ale wnuczka powiedziała, że trzech chłopów szło do pana Heńka, w takich kurtkach jak wujek Andrzej i tata. Uspokoiłam się: tam są.

xxx

Potem te wiadomości. Cała rodzina zebrała się na dole w domu. Patrzyliśmy w telewizor: kogo wynoszą. Braci pod gruzami hali pojechał szukać Olek z ekipą ratowników z Pszczyny. W nocy wiadomość: „Zbyszek nie żyje”. Krzyki. Nie wiedziałam co robić. Myślałam, że ręce sobie wyłamię. Przyszłam na wierch, do Matki Boskiej: „Matko, daj siły!”.
Andrzej zmarł w szpitalu.

Nie jechałam ich oglądać. Staszek pojechał. Krzyczał strasznie: „Zbyszek, uśmiechnij się, bo jak cię obejrzą mama, żona i dziecko, będą trzy kolejne zmarłe osoby!”.
Gdy przywieźli trumny, takie ciemne niebo się nad nimi zrobiło i zaczął sypać śnieg. A wokół słońce świeciło. Trumny były okryte śniegiem. Pomyślałam, że oni są chyba szczęśliwi, bo jak to rozumieć. Podniesiono wieko. Zbyszek się w trumnie uśmiechał.

xxx

10 lat. Wcale nie jest łatwiej żyć bez nich. Ja ich dalej wszędzie widzę. O, tu zawsze Zbyszek siadał, a tam Andrzej. Mieszkali ze mną. Zbyszek z rodziną na dole, Andrzej, kawaler, w izbie na piętrze. Ile on mi pomagał!

Gołębnika już nie ma. Ale gołębie dalej przylatują na nasz dach.

xxx

„Nie umiem wyrazić rozpaczy i bólu po tragedii 28 stycznia w katowickiej hali./Wyjechali z domu rodzinnego radośni i szczęśliwi,/jak co rok czynili./ Podziwiać piękno, które od dziecinnych lat kochali./ Nagle, w atmosferze radości, wśród kolegów, przyjaciół zgasły światła./ Zwaliły się betony, żelaza, zwały śniegu,/ pod którymi oddali życie, czego się nie spodziewali./ W ten bolesny wieczór nawet drzewa krwawym śniegiem zapłakały./ To nieprawda, to nieprawda! – jak śnieg opadały słowa./ Ten bolesny wieczór pozostanie w pamięci. Wśród lekarzy, ratowników, 140 okaleczonych i rodzin./ Odeszli od nas wspaniali ludzie./ Nie powrócą tu do nas./ Pogasły ich światła./ Pamiętajmy tych ludzi, ich czyny i słowa, które w swych gołębiach światu nieśli./ A może ta hala by się ostała, gdyby nie z chciwości, lecz z czynów zrodzić się miała./ Chociaż zegar wybija rocznicę tej wielkiej tragedii, nadal szybują nad nami gołębie wpatrzone w błękit nieba./ Aby nie zapomniała ich historia”. Tytuł: „Dowód pamięci”.

xxx

Helena Malcher mieszka w Górze w gminie Miedźna. Recytowanych przez nią wierszy można posłuchać w czasie niektórych uroczystości (kościelnych, gminnych). Od wielu lat jest zaangażowana w działalność Koła Gospodyń Wiejskich, jest współzałożycielką dwupokoleniowego zespołu śpiewaczego „Górzanie”. Jako poetka ludowa została doceniona m.in. w publikacji „Perły Ziemi Pszczyńskiej”. W tym roku została uhonorowana wyróżnieniem „Klejnot Ziemi Pszczyńskiej” – za kultywowanie lokalnych obyczajów i tradycji. Cieszy się z 22 wnucząt i 16 prawnucząt.

*28 stycznia 2006 r. około godziny 17.15 podczas trwania wystawy gołębi pocztowych zawalił się dach hali Międzynarodowych Targów Katowickich (MTK) na granicy Katowic i Chorzowa. Była to największa katastrofa budowlana we współczesnej Polsce. Zginęło 65 osób, a ponad 140 zostało rannych.

Renata BOTOR-PŁAWECKA
Tekst ukazał się w drukowanym wydaniu tygodnika Nowe Echo nr 24 z 19.07.2016 r.

Materiał jest chroniony prawami autorskimi. Kopiowanie bez zgody autorki zabronione.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj