Ratowała sieroty w wojennej Warszawie. Po długiej tułaczce trafiła do Pszczyny, by – jako jeden z nielicznych w owym czasie na Śląsku nauczycieli z tytułem doktora filozofii – uczyć. W okresie głębokiego PRL-u pszczyńskie władze oskarżyły ją o sprzyjanie rewizjonistom i za nauczanie nie po linii obdarowały wilczym biletem. Po latach została łaskawie „zrehabilitowana”. To opowieść o dr Helenie Bilińskiej – nauczycielce, silnej kobiecie.
Renata BOTOR-PŁAWECKA
Jana poznała na uczelni. Pobrali się w 1935 r. On, dużo starszy, był już wtedy uznanym wykładowcą, germanistą, biegle mówiącym też po angielsku, tłumaczem m.in. „Przygód Tomka Sawyera” (lwowskie wydanie jego przekładu z 1926 r. jest jedną z cenniejszych rodzinnych pamiątek). Pisał pomoce dla szkół, ćwiczenia.
Helena w 1932 r. uzyskała doktorat z filozofii. Potem kierowała poradniami pedagogicznymi w Poznaniu, gdzie Bilińscy mieszkali do wybuchu wojny. Wojny, która
zmieniła wszystko.
Jan Biliński zmarł nagle w październiku 1939 r. (wylew). W rodzinie się mówiło, że był patriotą i nie mógł przeżyć tego, co się zaczęło dziać. Jego żona została sama z dwójką maleńkich dzieci – syn Jan miał 3,5 roku, córka Basia niewiele ponad rok. Rodzina znalazła się na liście do wysiedlenia na wschód, co stało się na początku grudnia.
W 1940 r. udało się Helenie przyjechać z dziećmi do Warszawy. Energiczna, mająca wiele kontaktów z czasów uniwersyteckich, przy wsparciu PCK zaczęła kierować Prewentorium dla Dzieci Ofiar Wojny.
Prewentorium, jak opowiadali mi Barbara i Jan Bilińscy (córka i syn Heleny, z którymi spotkałam się w Pszczynie w 2010 r.), otaczało opieką około 60 dzieci, głównie z Warszawy i okolic. Mieściło się w willi przy ul. Idzikowskiego 25, w warszawskiej dzielnicy Wierzbno. Willę ofiarowała generałowa Rayska, żona szefa lotnictwa w okresie międzywojennym. Funkcjonowało dzięki niezwykłemu talentowi organizatorskiemu pani Bilińskiej. Po wojnie, jak zapamiętano w rodzinie Heleny, ukazał się nawet na ten temat artykuł w warszawskim tygodniku „Stolica”.
– Mama siadała na furmankę z woźnicą Szymańskim i jechała, by zdobywać jedzenie, opał i inne rzeczy potrzebne dzieciom – wspominał syn Jan. Kierowniczka miała liczne znajomości, np. w wytwórni Wedla. Po upadku Powstania Warszawskiego, gdy wysiedlano prewentorium, w jego magazynie znaleziono ponoć jeszcze pół tony cukru, którego nie zdążono przehandlować na chleb, ziemniaki itd.
Dla podopiecznych szyte były ciepłe
ubranka
z przefarbowanych niemieckich mundurów. Dzieci w tych charakterystycznych wdziankach (fartuszkach i spodenkach) można zobaczyć na zdjęciach, które zachowały się u Bilińskich.
– To jest chyba Danusia Bembke. Miała drewnianą protezę zamiast nogi. A ja byłam łysa, na coś chorowałam. Na zdjęciu mam perukę ze słomy – opowiadała mi Barbara.
W prewentorium działała oczywiście szkoła. Dzieci uczyły się pisać na pakunkowym papierze.
Zakład, choć pod samym nosem Niemców, pełnił też inne funkcje. Udało się w nim nawet ukryć grupkę żydowskich dzieci. Wiedziała o tym jednak tylko dr Bilińska i higienistka Maryla Czekanowicz. – Żydowskich dzieci było co najmniej kilkoro. Pamiętamy Piotra Góreckiego – tak się nazywał w zakładzie. Nie wiemy, jakie miał prawdziwe nazwisko. Metryki były specjalnie zmieniane – zapamiętała Barbara.
W budynku prewentorium odbywały się również szkolenia grup powstańczych. – Mama miała pseudonim Czarna, należała do AK. Nie mamy jednak na to potwierdzenia (nie wiemy nawet, gdzie tego szukać) – mówiła mi w 2010 r. Barbara.
Gdy zbliżało się powstanie,
Helena poleciła wywieźć część dzieci (w tym swoje) z Warszawy do miejscowości Dębe Małe, niedaleko Mińska Mazowieckiego.
– Pojechała z nami tylko kucharka Markowska, o której śpiewało się: „Pani Markąpa chytra jest i skąpa, chleba nam nie daje, tylko kijem łaje”. Z dala od stolicy miało być bezpieczniej. Był to lipiec 1944 r., okres tuż przed wybuchem powstania. A gdy wybuchło, do Dębego Małego docierały tylko strzępki informacji. Wieczorami widać było smugi pocisków na niebie. I żadnych wiadomości o mamie.
Po wojnie Helena opowiadała o jednym ze starszych chłopców w prewentorium – Janku Rogalskim. Miał 16 czy 17 lat. Gdy wybuchło powstanie, powiedział: „Pani kierowniczko, ja muszę iść walczyć”. I poszedł. Nie wrócił.
Gdy powstanie upadło, Helena Bilińska trafiła z podopiecznymi do obozu przejściowego w Pruszkowie. Z grupą 25 dzieci cudem się stamtąd wydostała. Jak? Przypisywała to opiece boskiej. Dzieci przetransportowała do Krakowa, do sióstr urszulanek. Jakiś czas pracowała w Schronisku dla Uchodźców z Warszawy. W 1945 r. przyjechała po własne dzieci.
Jan: – To była zima. Jechaliśmy do Warszawy na platformie wiozącej czołgi, pod brezentami.
Basia: – Do dziś mam przed oczyma tamtą Warszawę. Nie zostało nic. Dla mnie, małej, były to takie do nieba sięgające kikuty i wąziutkie ścieżki między zwałami gruzu. Nie wiem, jak mama orientowała się w ogóle, gdzie jest. Pamiętam zwalony przez Niemców krzyż – leżał, a Jezus miał podniesioną do góry rękę.
Pojechali do Krakowa. W pociągu
okradziono ich
z uratowanych pamiątek po babci. A potem zjawiła się siostra mamy, która poradziła wyjechać na Śląsk. Ciotka była nauczycielką. Mówiła, że na Śląsku jest głód ludzi wykształconych. Kurator w Katowic skierował Bilińską, którą była jedną z nielicznych wówczas z tytułem doktora, do Pszczyny. Znał się chyba ze dyrektorem Słomakiem z Liceum Pedagogicznego.
Zamieszkali w pokoiku na piętrze szkoły w budynku przy działkach na ul. Bogedaina. Nie było mebli, więc Janek spał na stole. Dr Bilińska dostała pracę w Liceum Pedagogicznym. Uczyła psychologii, pedagogiki, podstaw filozofii. W rodzinie przetrwał album przygotowany przez Emila Płonkę i innych maturzystów z 1949 r.– z podobiznami m.in. Franciszka Czernika (późniejszego księdza), Marty Krosny ze Studzionki i wielu innych. Co roku, aż do śmierci nauczycielki, absolwenci pamiętali o jej imieninach. To był jeszcze rocznik nieskażony komunistyczną propagandą. W kolejnych znaleźli się jednak tacy, którzy „uprzejmie donosili”, że dr Bilińska wpaja młodzieży poglądy nie po linii, że jest bardzo religijna itd.
W 1952 r. oskarżono nauczycielkę o sprzyjanie rewizjonistom (dostała nawet pismo o takiej treści) i zmuszono, by „na własną prośbę” odeszła z pracy.
Straciła mieszkanie,
dostała tzw. wilczy bilet (zakaz pracy w szkole, przede wszystkim średniej). Zaoferowano jej pracę w kasie (zgodziła się, by móc utrzymać rodzinę). Dach nad głową zapewniła wtedy Bilińskim pani Włodarska, osoba wykształcona, pracująca w archiwum. Mieszkali u niej w pokoiku 10 lat.
Helenie zaproponowano w końcu pracę w liceum w Świętochłowicach. W 1957 r. dostała „pismo rehabilitujące”, w którym nadmienia się, że zarzuty stawiane obywatelce Helenie Bilińskiej były bezpodstawne i zaleca się, by wróciła do szkolnictwa średniego. Ale władze Pszczyny tego nie uwzględniły. Dr filozofii nie wróciła nigdy do szkoły średniej. Pracowała w podstawówce, potem w poradni psychologicznej w Katowicach. Zmarła w 1975 r.
Nie miała żalu do tych, którzy nie pamiętali o tym, co zrobiła, że nie usłyszała jednego „dziękuję” .
– Choć był jeden taki moment. Obchodziła 51 lat pracy nauczycielskiej. W czasie jakiejś uroczystości w latach 60. wyczytywano nazwiska zasłużonych, przydzielano im premie. Mama została wymieniona na samym końcu – dostała jedynie dyplom podpisany przez Henryka Jabłońskiego. Wiem, że odesłała mu to pismo. I pierwszy raz napisała,
że uratowała dzieci, sieroty
po więźniach politycznych, które mogły się normalnie dzięki niej uczyć, że w Pszczynie wychowała kilka pokoleń. Wtedy, tylko raz, miała żal. Nie doczekała się żadnej odpowiedzi.
Nigdy nie skontaktowało się z nią żadne z dzieci ocalonych w prewentorium.
Bilińscy wrośli w Pszczynę. Pomogli im przyjaciele. Jan był tu znanym zapalonym lekkoatletą i żeglarzem. Obecnie mieszka w Katowicach. Barbara jest bardzo podobna do mamy, którą do dziś wiele osób wspomina. Raz nawet na ulicy pewien jegomość był przekonany, że spotkał dawną nauczycielkę: – Pani Bilińska, uczyła mnie pani! – ucieszył się. Barbara prężnie działała w Solidarności, była w Komitecie Obywatelskim, przygotowującym pierwsze wolne wybory.
Artykuł o Helenie Bilińskiej po raz pierwszy opublikowałam w „Echu” nr 43 z 27.10.2010 r. Nosił tytuł „Ocaliła swych uczniów”.
9 grudnia 2019 r. zmarła Barbara Bilińska, córka Heleny.